Śpiew ptaków słychać przez
trzynaście godzin na dobę. Swój główny koncert grają tuż przed
wschodem słońca. Około 4:30 każdego ranka budzą świat do życia,
mnie również. Nie umiem zliczyć ilości egzotycznych gatunków,
które tuż obok naszego okna wyśpiewują swe poranne arie. Od kilku
dni słychać rownież krople bijącego o dach deszczu. Wraz z
nastaniem lata, przyszła pora deszczowa. Są tego duże plusy.
- Nie muszę podlewać ogródka –
przeciąga się o świcie zadowolony Michał.
Dopiero tutaj odkrywam wielką
ogrodniczą pasję mojego męża. Z radością biega rano do swoich
roślinek i szuka pierwszych plonów z zasianych przez siebie warzyw.
Jest już szczypiorek, koperek, widać małe ogóreczki i cukinie.
Poranki są bardzo spokojne. Zanim wpadniemy w wir codziennego
życia, które pomimo braku nudy i rutyny, ma swoje powtarzające się
punkty programu, popijamy najlepsze cappucino w tej części świata,
które przyżądzam, nieskromnie powiedziawszy - ja.
Ta sobota jest inna niż wszystkie. Od
rana kroję ziemniaki, podsmażam cebulkę, gotuję jajka. Powstanie
z tego wielka micha sałatki. Wczoraj dostarczyliśmy składniki do
domów w naszej szczęśliwej wiosce, zamieszkałej przez ponad
dwudziestkę dzieciaków oraz trzy mamy, z których każda zajmuje
się swoją rozbrykaną gromadką. Jeden dom przyżądza wielki gar
papy – czegoś w rodzaju purree z mąki kukurydzianej. Drugi gotuje
ogromną porcję ryżu. Trzeci chakalakę, czyli słodko-ostry sos z
papryki, fasoli, marchewki, pomidorów i innych pyszności. Nasza
amerykańska misjonarka szykuje zdrowe przekąski, a nasza
fińsko-norweska para zieloną, świeżą sałatę. Siyabonga, nasz
dzielny południowoafrykański brat wyłania się od czasu do czasu z
kłębów dymu, smażąc na grillu góry ulubionego przez wszystkich
mięsa.
Poczwórne urodziny członków naszej
afrykańskiej rodziny to wystarczający powód, by kupić kilka
tortów, zaprosić mnóstwo gości, objeść się do syta i
sprowadzić dmuchany zamek. Miała być wodna zjeżdżalnia, ale
pogoda zadecydowała inaczej. Termometr wskazuje nieco ponad
dwadzieścia stopni, to zdecydowanie za zimno, by ktokolwiek z
towarzystwa zechciał zamoczyć chociażby czubek dużego palca w
zimnej wodzie. Rozpoczęły sie już rozgrywki w piłkę nożną.
Chłopaki szaleją na boisku, ganiając za kolorową piłką. Maluchy
i nie tylko, skaczą niezmordowane po zamku, wydając przy tym
odgłosy piskliwego zachwytu. W momencie pojawienia się garów z
jedzeniem, nikogo nie trzeba wołać. Dzieciaki same ustawiają się
w kolejkę po swoją porcję pyszności. Tutaj, pomimo barku
jakiegokolwiek problemu z żywnością i pełnych brzuszków naszych
pociech, nikogo do jedzenia nie trzeba namawiać. Najpierw pełne
talerze dostają najmłodsi. Zajadają ze smakiem. Potem goście i
cała reszta. Impreza kończy się gdy przygasa słońce. Zaczyna
kropić. Uwijamy się ze sprzątaniem, by uciec przed ulewą. Udaje
się. To był wspaniały dzień.
Często mamy nieproszonych gości w
domu. W naszym pokoju, jak we wszystkich innych, mieszkają gekony,
takie małe jaszczurki. Póki są wysoko przy suficie, nie
przeszkadzają mi. Jak przekroczą teren naszej prywatności i zbliżą
się do łóżka, muszą zginąć. Prawo dżungli. Nauczyliśmy się
żyć razem. Zjadają insekty, więc ich obecność jest dość
przydatna. W kuchni zdaży się jakiś szczuro lub myszobodobny
osobnik. Ten ginie bezdyskusyjnie w pułapce, kusząc się na
zanurzoną w maśle orzechowym psią karmę.
Tej niedzieli mieliśmy innego
nieproszonego gościa, takiego którego nikt nie chce spotkać.
Wracając w południe z kościoła, po atrakcjach dnia poprzedniego,
jedyne o czym marzę to zjeść resztki pysznych sałatek i rzucić
się na łóżko. Otwieram drzwi domu i widzę rozsypane w korytarzu
torby. Moja pierwsza myśl o spieszącej się gdzieś współlokatorce,
która wybiegła z domu, zostawiając za sobą bałagan, okazuje się
naiwna. Po kilku sekundach Michał wyprowadza mnie z błędu.
- Mieliśmy włamanie! - krzyczy.
Pomimo lekkiego szoku, no bo jak to
możliwe... są szczekające psy, jest ochrona...mam w sercu pokój.
Z jednej strony czuję się paskudnie, ktoś przewalił wszystkie
moje rzeczy,z drugiej strony wiem, że nerwy już nic nie pomogą.
Sprawdzają się moje najgorsze obawy. Oprócz tableta i laptopa,
zabrali również aparat. Nie, nie był najlepszy, nie był
najdroższy, ale był mój i przejechał ze mną siedemnaście
afrykańskich krajów i około dziesięciu europejskich. Był ze mną
na pustyni i nad wielkimi wodami. Palił go żar słońca i zraszała
oceaniczna bryza. Był ze mną w odległych, zapomnianych, maleńkich
wioskach w buszu i dużych, zatłoczonych stolicach. Był zawsze na
moich kolanach, w nogach, na ramieniu lub za plecami, umocowany z
tyłu naszego motoru. Dużo razem przeszliśmy. Tak... chciałam mieć
nowy i lepszy, ale cieszyłam się z tego staruszka po przejściach i
dbałam o niego jak o najlepszy model na rynku. Lista utraconych
przez nas rzeczy jest długa. Mimo tego, są to tylko rzeczy. Są
ważniejsze kwestie. W dużej mierze zależy od nas czy damy sie z
nich ograbić. Są nimi miłość, dobroć, wiara i nadzieja. Jest
też uprzejmość, cierpliwość, radość i gościnność. Niech one
wypełniają nasze wnętrza. Możemy zanurzyć się w bagienku
narzekań i przekleństw, a możemy iść dalej do przodu z uśmiechem
na twarzy, kochając Boga, ludzi i świat. Wybieramy to drugie.
Wybraliśmy tego samego dnia... zanim zgasło słońce.
Świąteczne zakupy – tak
żartobliwie określa się tutaj listopadowe i grudniowe włamania.
Przecież trzeba kupić prezenty, trzeba mieć wystarczająco by
zastawić stół. Piękno Świąt Bożego narodzenia przeradza się w
zbiorową, ogólnoświatową sraczkę. W lawinę wymogów i przymusów
narzuconych przez co? Przez kogo? Świąteczny nastrój pokoju i
radości zmienia się w konsumpcyjną gonitwę. Wypruwamy sobie flaki
i wyrywamy żyły, by przyrządzić góry jedzenia, rozchorować się
z obżarstwa, przytyć trzy kilo, a od stycznia przejść na
morderczą dietę, nie pamiętając w ogóle, o co w tych świętach
chodzi. Zapożyczamy się, by obowiązkowo kupić dużo prezentów,
które prawdopodobnie wylądują na dnie dużej szafy. Więcej
rzeczy, więcej plastiku, więcej, więcej... No bo tak. Bo tak
trzeba. Taka tradycja. Kiedy już tak się obeżremy, zapożyczymy,
zamordujemy trzy razy w kuchni... stwierdzimy, że świąt nie
lubimy...
Oczywiście to czysto abstrakcyjne,
wyssane z kciuka bajki. Święta. które zna każdy z nas to takie
gdzie okazujemy sobie miłość. Gdzie nawet przy skromnie
zastawionym stole jest pokój. Gdzie z radością upieczemy ciastka.
Gdzie zaprosimy dawno niewidzianego, samotnego sąsiada na herbatę.
Gdzie uśmiechniemy się i porozmawiamy z panią z kiosku pod
blokiem. Gdzie zatrzymamy się w codziennej gonitwie, by poczytać z
dziećmi bajkę. A może kupimy obiad bezdomnemu? Bez konsumpcji i
zbędnych wydatków. Bez zapożyczania się, bez przymusu, bez
świątecznej bieganiny z moich wyimaginowanych futurystycznych
wyobrażeń. Niech takie święta będą i w tym roku.
Ściskamy Was kochani, niech grudzień i cały następny rok wypełniony będzie dobrocią. Wesołych Świąt Bożego Narodzenia.
Do usłyszenia wkrótce.