sobota, 9 grudnia 2017

Przedświąteczne zakupy

           Śpiew ptaków słychać przez trzynaście godzin na dobę. Swój główny koncert grają tuż przed wschodem słońca. Około 4:30 każdego ranka budzą świat do życia, mnie również. Nie umiem zliczyć ilości egzotycznych gatunków, które tuż obok naszego okna wyśpiewują swe poranne arie. Od kilku dni słychać rownież krople bijącego o dach deszczu. Wraz z nastaniem lata, przyszła pora deszczowa. Są tego duże plusy.
- Nie muszę podlewać ogródka – przeciąga się o świcie zadowolony Michał.
Dopiero tutaj odkrywam wielką ogrodniczą pasję mojego męża. Z radością biega rano do swoich roślinek i szuka pierwszych plonów z zasianych przez siebie warzyw. Jest już szczypiorek, koperek, widać małe ogóreczki i cukinie. Poranki są bardzo spokojne. Zanim wpadniemy w wir codziennego życia, które pomimo braku nudy i rutyny, ma swoje powtarzające się punkty programu, popijamy najlepsze cappucino w tej części świata, które przyżądzam, nieskromnie powiedziawszy - ja.

          Ta sobota jest inna niż wszystkie. Od rana kroję ziemniaki, podsmażam cebulkę, gotuję jajka. Powstanie z tego wielka micha sałatki. Wczoraj dostarczyliśmy składniki do domów w naszej szczęśliwej wiosce, zamieszkałej przez ponad dwudziestkę dzieciaków oraz trzy mamy, z których każda zajmuje się swoją rozbrykaną gromadką. Jeden dom przyżądza wielki gar papy – czegoś w rodzaju purree z mąki kukurydzianej. Drugi gotuje ogromną porcję ryżu. Trzeci chakalakę, czyli słodko-ostry sos z papryki, fasoli, marchewki, pomidorów i innych pyszności. Nasza amerykańska misjonarka szykuje zdrowe przekąski, a nasza fińsko-norweska para zieloną, świeżą sałatę. Siyabonga, nasz dzielny południowoafrykański brat wyłania się od czasu do czasu z kłębów dymu, smażąc na grillu góry ulubionego przez wszystkich mięsa.
Poczwórne urodziny członków naszej afrykańskiej rodziny to wystarczający powód, by kupić kilka tortów, zaprosić mnóstwo gości, objeść się do syta i sprowadzić dmuchany zamek. Miała być wodna zjeżdżalnia, ale pogoda zadecydowała inaczej. Termometr wskazuje nieco ponad dwadzieścia stopni, to zdecydowanie za zimno, by ktokolwiek z towarzystwa zechciał zamoczyć chociażby czubek dużego palca w zimnej wodzie. Rozpoczęły sie już rozgrywki w piłkę nożną. Chłopaki szaleją na boisku, ganiając za kolorową piłką. Maluchy i nie tylko, skaczą niezmordowane po zamku, wydając przy tym odgłosy piskliwego zachwytu. W momencie pojawienia się garów z jedzeniem, nikogo nie trzeba wołać. Dzieciaki same ustawiają się w kolejkę po swoją porcję pyszności. Tutaj, pomimo barku jakiegokolwiek problemu z żywnością i pełnych brzuszków naszych pociech, nikogo do jedzenia nie trzeba namawiać. Najpierw pełne talerze dostają najmłodsi. Zajadają ze smakiem. Potem goście i cała reszta. Impreza kończy się gdy przygasa słońce. Zaczyna kropić. Uwijamy się ze sprzątaniem, by uciec przed ulewą. Udaje się. To był wspaniały dzień.

           Często mamy nieproszonych gości w domu. W naszym pokoju, jak we wszystkich innych, mieszkają gekony, takie małe jaszczurki. Póki są wysoko przy suficie, nie przeszkadzają mi. Jak przekroczą teren naszej prywatności i zbliżą się do łóżka, muszą zginąć. Prawo dżungli. Nauczyliśmy się żyć razem. Zjadają insekty, więc ich obecność jest dość przydatna. W kuchni zdaży się jakiś szczuro lub myszobodobny osobnik. Ten ginie bezdyskusyjnie w pułapce, kusząc się na zanurzoną w maśle orzechowym psią karmę.
Tej niedzieli mieliśmy innego nieproszonego gościa, takiego którego nikt nie chce spotkać. Wracając w południe z kościoła, po atrakcjach dnia poprzedniego, jedyne o czym marzę to zjeść resztki pysznych sałatek i rzucić się na łóżko. Otwieram drzwi domu i widzę rozsypane w korytarzu torby. Moja pierwsza myśl o spieszącej się gdzieś współlokatorce, która wybiegła z domu, zostawiając za sobą bałagan, okazuje się naiwna. Po kilku sekundach Michał wyprowadza mnie z błędu.
- Mieliśmy włamanie! - krzyczy.
Pomimo lekkiego szoku, no bo jak to możliwe... są szczekające psy, jest ochrona...mam w sercu pokój. Z jednej strony czuję się paskudnie, ktoś przewalił wszystkie moje rzeczy,z drugiej strony wiem, że nerwy już nic nie pomogą. Sprawdzają się moje najgorsze obawy. Oprócz tableta i laptopa, zabrali również aparat. Nie, nie był najlepszy, nie był najdroższy, ale był mój i przejechał ze mną siedemnaście afrykańskich krajów i około dziesięciu europejskich. Był ze mną na pustyni i nad wielkimi wodami. Palił go żar słońca i zraszała oceaniczna bryza. Był ze mną w odległych, zapomnianych, maleńkich wioskach w buszu i dużych, zatłoczonych stolicach. Był zawsze na moich kolanach, w nogach, na ramieniu lub za plecami, umocowany z tyłu naszego motoru. Dużo razem przeszliśmy. Tak... chciałam mieć nowy i lepszy, ale cieszyłam się z tego staruszka po przejściach i dbałam o niego jak o najlepszy model na rynku. Lista utraconych przez nas rzeczy jest długa. Mimo tego, są to tylko rzeczy. Są ważniejsze kwestie. W dużej mierze zależy od nas czy damy sie z nich ograbić. Są nimi miłość, dobroć, wiara i nadzieja. Jest też uprzejmość, cierpliwość, radość i gościnność. Niech one wypełniają nasze wnętrza. Możemy zanurzyć się w bagienku narzekań i przekleństw, a możemy iść dalej do przodu z uśmiechem na twarzy, kochając Boga, ludzi i świat. Wybieramy to drugie. Wybraliśmy tego samego dnia... zanim zgasło słońce.

Świąteczne zakupy – tak żartobliwie określa się tutaj listopadowe i grudniowe włamania. Przecież trzeba kupić prezenty, trzeba mieć wystarczająco by zastawić stół. Piękno Świąt Bożego narodzenia przeradza się w zbiorową, ogólnoświatową sraczkę. W lawinę wymogów i przymusów narzuconych przez co? Przez kogo? Świąteczny nastrój pokoju i radości zmienia się w konsumpcyjną gonitwę. Wypruwamy sobie flaki i wyrywamy żyły, by przyrządzić góry jedzenia, rozchorować się z obżarstwa, przytyć trzy kilo, a od stycznia przejść na morderczą dietę, nie pamiętając w ogóle, o co w tych świętach chodzi. Zapożyczamy się, by obowiązkowo kupić dużo prezentów, które prawdopodobnie wylądują na dnie dużej szafy. Więcej rzeczy, więcej plastiku, więcej, więcej... No bo tak. Bo tak trzeba. Taka tradycja. Kiedy już tak się obeżremy, zapożyczymy, zamordujemy trzy razy w kuchni... stwierdzimy, że świąt nie lubimy...
Oczywiście to czysto abstrakcyjne, wyssane z kciuka bajki. Święta. które zna każdy z nas to takie gdzie okazujemy sobie miłość. Gdzie nawet przy skromnie zastawionym stole jest pokój. Gdzie z radością upieczemy ciastka. Gdzie zaprosimy dawno niewidzianego, samotnego sąsiada na herbatę. Gdzie uśmiechniemy się i porozmawiamy z panią z kiosku pod blokiem. Gdzie zatrzymamy się w codziennej gonitwie, by poczytać z dziećmi bajkę. A może kupimy obiad bezdomnemu? Bez konsumpcji i zbędnych wydatków. Bez zapożyczania się, bez przymusu, bez świątecznej bieganiny z moich wyimaginowanych futurystycznych wyobrażeń. Niech takie święta będą i w tym roku.

Ściskamy Was kochani, niech grudzień i cały następny rok wypełniony będzie dobrocią. Wesołych Świąt Bożego Narodzenia. Do usłyszenia wkrótce.


























środa, 25 października 2017

Powrót na Czarny Ląd




Pozdrawiamy Was kochani i do usłyszenia wkrótce.


Dzień w którym dostaliśmy wizy, Ustka

Okolice naszej wioski gdzie mieszkamy

Mamy dwa super psiaki, Bella i Fibi


Obrazki podczas moich spacerów.

Pierwsza przejażdżka na naszym motorze

Niedzielna wyprawa do kościoła.



Razem z Jonem, misjonarzem z Norwegii i naszymi dzieciakami, Kona i Paul.

Nasze okolice


Nasze okolice, gdzie chodzę na spacery.

W naszej dziecięcej wiosce - Michael's Children Village. Na zdjęciu Noni.
Nasza super ekipa : Catherine z Belgii, Mama Lindiwe z RPA, Tanya z RPA, My ;-), Elina z Finlandii, Jon z Norwegii, mama Gi z RPA, mama Martha z RPA, Siyabonga z RPA, Comella z Ameryki i Pindile z RPA.


sobota, 22 kwietnia 2017

Polska

Słyszę rżenie koni, głodne, zaraz Michał je nakarmi, potem wybiegną na rozległe łąki, porośnięte świeżą trawą. Pierwsze promienie wkradają się na taras starego domu. Jest chłodno, ale wychodzę opatulona swetrem i wystawiam buzię na poranne słońce. Słyszę koguta, kury i gęsi, zaraz wyjdą w poszukiwaniu robaków. W powietrzu unosi się śpiew ptaków. W ciągu dnia, pod moim oknem spacerować będą dwie owce, nierozłączne, puchate, białe kulki. Czarny kociak ociera się o nogi, mruczy na przywitanie. Jesteśmy sami. Nie słychać nic oprócz zwierząt i budzącej się do życia natury. Zrobię kawę, zaniosę śpiącemu jeszcze Michałowi, dodam cukru i śmietanki, tak jak lubi. Mazurski Stary Folwark… zostaniemy tu przez chwilę, kilka tygodni, odetchniemy świeżym powietrzem, wyciszymy nasze wnętrza, zatrzymamy się po kilkumiesięcznej podróży po Polsce i nie tylko. Posiedzimy na łące, popatrzymy na zachody słońca, pomożemy przy zwierzakach… a ja?...skończę coś, co zaczęłam trzy lata temu, a co właśnie trzymasz w swoim ręku … Są kruche, niestałe, przybierają rozmaite kształty, małe, duże. Niektóre idealnie okrągłe, czasami owalne, inne tworzą długie tunele. Jedne szybują daleko w górę, unosząc się nad ulicami pełnymi przejeżdżających samochodów, dachami starych budynków. Inne, wpadając w powietrzny korytarz, wirują przed oczami, dzielą się na małe cząsteczki i tańczą, odbijając kolorowe promienie słońca. Na ich widok, ludzie zadzierają głowy, na ich twarzach pojawia się uśmiech. Są nieliczni, których nie wzrusza armia lecących perełek, lub wielkie monstra, sunące wzdłuż chodnika. Wtedy zawsze się śmieję, patrząc z niedowierzaniem, że można przejść obojętnie. Ale to jednostki, których dziennie policzyłabym na palcach. Dzieci nigdy nie przejdą obojętnie. Wyciągają swe małe rączki w górę, otwierają buzie z zachwytu i piszczą ze szczęścia. A my? Gestem zachęcenia zapraszamy je w bajkowy świat baniek. W ich małe dłonie wkładamy instrumenty, by wspólnie wypełnić okolicę wszystkimi barwami tęczy. Około szesnastej dzieci kończą szkołę, wtedy bańkowe szaleństwo nie ma żadnych granic. Nie starcza nam rąk do pomocy, ale nic nie szkodzi, zabawa toczy się własnym torem. Radości co nie miara, bańki fruwają, ludzi przybywa, dumni rodzice pstrykają zdjęcia swoim szkrabom. Biorę malucha i podtrzymując w jego rączkach wielką bańkownicę, puszczamy banię dwukrotnie większą od niego. Achów i ochów nie ma końca. Po dwugodzinnym szaleństwie, nasi mali współtowarzysze zabaw, rozchodzą się do domów. Jak cudownie, że tu jesteście, dajecie naszym dzieciom wiele radości, mówi na pożegnanie jedna z przychodzących regularnie mam. Pakujemy sprzęt na rowery i powoli przemykamy uroczymi, berlińskimi uliczkami w kierunku domu. Już od trzech lat nasz dom jest tam, gdzie jesteśmy my, tym razem to mieszkanie znajomego, który kilka tygodni temu wprowadził nas w tajniki kolorowego, bańkowego świata. Zabrał nas do Berlina, by pod jego czujnym, mistrzowskim okiem, uczyć nas bańkowego, radosnego fachu. Tydzień przedłużył się do miesiąca, ale w naszym przypadku, to nic nadzwyczajnego. Tak jak w Afryce, tak i tutaj, brak planu, elastyczność i korzystanie z tego co Bóg daje, jest zawsze najlepszym rozwiązaniem. Pół roku temu mieliśmy powrócić do, „porzuconej” tak nagle i niespodziewanie, Afryki. Wyszło inaczej. Przez kilka miesięcy walczymy jak lwy o wizy, umożliwiające nam dłuższy pobyt w miejscu, które opuściliśmy tylko dlatego, by moc w nim być. Czy to nie zabawne? Czy mimo wszystko wyjechałabym z Afryki, wiedząc, że tak szybko do niej nie powrócę? Tak. Ale dojrzewałam do tego kilka miesięcy. Po długiej wizowej walce, przychodzi czas, że odpuszczam. Moje serce wypełnia pokój i już nie walczę. Ogrom przyjaźni, nowych relacji, doświadczeń i miłości było tego warte. Wizowe komplikacje zatrzymały nas w Polsce i zmusiły do dzielenia życia z innymi, co okazało się cenniejsze niż złoto. Wiele domów otworzyło przed nami drzwi. Mamy cudownych przyjaciół i wiem, że pewnego dnia my otworzymy swoje drzwi dla innych. Pobyt w Polsce zaskoczył mnie kilkakrotnie. Teraz? Na Mazurach, wśród zwierząt i zielonych traw, czekamy na ostateczne i ponowne rozpatrzenie naszej wizowej sprawy. Czy mi zależy? Sama już nie wiem. Nie widzę mojego życia z szerszej perspektywy, ale wiem, że jest ono w dobrych rękach, więc nie musze się martwić. Chcę chwytać każdy dzień, nie ważne gdzie, ważne by blisko Bożego serca. Jeśli zostaniemy, nie będę tęsknić za Afryką. Swoją uwagę poświęcę na tym co tutaj, co dookoła mnie. Jeśli wizy otrzymamy, to wyjadę, nie tęskniąc za Polską. Nie chcę skupiać uwagi na tym, czego nie mam, myśleć o tym, co daleko. Chcę żyć tu i teraz, bo po coś tu jestem, gdziekolwiek to będzie. Jeśli otworzymy szeroko swoje oczy, dostrzeżemy piękno i cuda w chwilach dnia codziennego. Jeśli otworzymy swoje serce na miłość, jaką ma dla nas Bóg, poznamy inny wymiar i smak życia. Czy zawsze jest łatwo? Nie, życie to nie tylko róże i fiołki. Ale z Bogiem wszystko jest możliwe, nie ma góry zbyt wysokiej, nie ma wody zbyt głębokiej. Boże plany, to nie zawsze nasze ambicje, ale patrząc na swoje życie, jedno wiem na pewno – nie jest nudno, a to dopiero początek. Nie zaplanowałabym naszego życia w sposób, jaki robi to Bóg, który jest mistrzem logistyki, z dużą dozą poczucia humoru i kreatywności. Jest Bogiem, a jednocześnie dobrym Ojcem, który chce byśmy żyli w wolności i w pełni możliwości, jakie dla nas przygotował. Życie każdego z nas ma sens. Nie jesteśmy tu przypadkiem. Mamy dary, talenty, jesteśmy unikatowi. Nie przegapmy ani chwili. Kochajmy Boga, kochajmy innych i dajmy się kochać. Wszystko inne przeminie…pęknie jak bańka mydlana.




W ŚWIECIE BANIEK

film




















STARY MAZURSKI FOLWARK