wtorek, 1 listopada 2016

Republika Południowej Afryki

Michael’s Children Village, wioska dziecięca, w pobliżu niewielkiej miejscowości White River wita nas ciszą i spokojem. Kilka domków na rozległym terenie, lasy i wzgórza w oddali. W domkach zamieszkuje kilkanaścioro dzieci, które pod opieką swoich przybranych mamek tworzą kochające się rodziny. Jest dom dla odwiedzających i dla pełnoetatowych misjonarzy, którzy oddali swe życie, by pomagać innym. Może to właśnie tutaj zostaniemy?, rzuca pół żartem, pół serio Michał. Mieliśmy przyjechać tylko na chwilę, mówię. RPA nie było nigdy naszym celem, nie było takich planów, ani nawet chęci, by odwiedzić właśnie ten kawałek czarnego lądu. Powód? Już sama nie wiem… Chyba zbyt wiele negatywnych, rasistowskich historii. RPA to rozwinięty kraj, którego miasta nie różnią się niczym od tych, znanych nam w Europie. Taka Afryka nie była na liście moich marzeń. Przyjechaliśmy… na chwilę, oczywiście. Zasada, by niczego nie planować, sprawdza się i tym razem. Pierwsze dni mijają błyskawicznie. Nie jesteśmy jedynymi odwiedzającymi to miejsce. W naszym wesołym domku dla gości przewijają się różne barwne postacie. Większość z nich zostaje kilka, kilkanaście dni. My natomiast coraz bardziej czujemy się tu jak u siebie. Po dwóch tygodniach przenosimy się do domu misjonarza, zamieszkiwanego przez dwie osoby i dwa psiaki - starego, spokojnego rottweilera, i młodą, szaloną Bellę. Nawet nie wiem kiedy, przestajemy myśleć o tym miejscu jak o chwilowym przystanku. W naturalny sposób wskakujemy w wir misyjnego życia. Michał naprawia przeróżne usterki, odwiedzamy wdowy, chorych, ludzi w wioskach i na ulicach pobliskich miast. Już nie chcę wyjeżdżać, nie teraz, nasz czas na pewno jeszcze się tu nie skończył. Widok dzikich zwierząt na wolności to zawsze niezapomniane przeżycie. Afrykańskie parki narodowe to zazwyczaj niemały wydatek, w szczególności gdy w grę wchodzi wynajem profesjonalnego „wozu safari”. Na ten luksus jeszcze sobie nie pozwoliliśmy. Do tej pory, do poszukiwań słonia na benińskich bezdrożach użyliśmy naszego Rainbow Trucka. Potem tanzański taksówkarz szukał z nami króla lwa, a ostatnim razem nasz jednoślad poniósł nas tanzańską krajówką wśród żyraf, małp, bawołów i innych pięknych stworzeń. W RPA jest wiele ciekawych miejsc. Jedno z nich znajduje się nieopodal zamieszkiwanej przez nas wioski. Pewnego dnia tam pojedziemy, mówi Michał. Na dwudziestu tysiącach kilometrów kwadratowych parku można spotkać stada dzikich, wolno żyjących zwierząt. Na doznanie tej przyjemności nie czekamy długo. Po trzech tygodniach pobytu w dziecięcej wiosce dostajemy zaproszenie na Safari. Nie w taksówce, tylko wypasionym autem. Nie raz, ale dwa razy. Nie z byle kim, ale z niesamowitymi ludźmi. Pierwszego dnia wyruszamy Land Roverem zaproszeni przez Denise i Armanda, zwanego Mojżeszem. Drugiego dnia na najwyższym siedzeniu super „wozu safari”, w towarzystwie znanego niektórym Pastora Surpris’a i Danny’ego, przemierzamy kilometry w poszukiwaniu słoni, żyraf, lwów, jednorożców i innych okazów. Podwójna dawka radości, podwójne błogosławieństwo, podwójna przygoda. Minął miesiąc naszego pobytu w RPA. Musimy opuścić kraj, przenocować w Swazilandzie, do którego wstęp mamy za darmo i wrócić dnia następnego z nową pieczątką, umożliwiającą nam kolejny miesiąc pobytu w RPA. - Dostajecie wizy tylko na siedem dni, słyszymy od celniczki. - Jak to?, pytamy z oburzeniem. - Bo wam wbiję tylko na trzy, mówi groźnie. - Nie, nie! Bierzemy na siedem..., łagodniejemy, ale w środku wszystko buzuje. Po krótkim śledztwie i rozmowie z bardziej przychylną kobietą, dowiadujemy się, że takie jest prawo. Przekraczanie granicy w celu przedłużenia wizy jest nielegalne. Jeśli zrobimy to po raz kolejny, w naszych paszportach pojawi się pieczątka zakazująca nam wjazdu do RPA przez następne trzy lata. Jedźcie do Home Affairs, mówi pani, tam zbadają waszą sprawę i bez problemu przedłużą waszą wizę. Rzeczywistość okazuje się zupełnie inna. Wracajcie do Polski, tylko tam możecie przedłużyć wizy, słyszymy. To żart?, wymyka mi się niekontrolowanie. Nie, odpowiada spokojnie pani. Takie mamy prawo, wasz czas się skończył. Po długiej rozmowie z wyjątkowo cierpliwą kobietą dzwonimy do naszej ambasady. Niestety, nie ma innej możliwości, słyszymy w słuchawce. Takiej opcji nigdy nie zakładaliśmy, nie teraz… Więc jak? Mamy wracać w ciągu kilku dni? Po dwóch i pół roku? Chyba nie jestem na to gotowa. A skąd kasa na bilety? Zabawna sytuacja. Po kilku minutach szoku i przerażenia, ogarnia nas spokój. To w sumie nie taki zły pomysł, stwierdzamy. Sami z siebie jeszcze długo byśmy nie wrócili. A tak? Rodzina tęskni… Zaczyna się nowy etap, w którym chcemy zostać w jednym miejscu na dłużej... Może właśnie teraz jest czas na odwiedziny?, debatujemy z coraz większym entuzjazmem. Jedziemy do Polski! Popatrzcie w oczy z każdego tu obecnych, mówi ojciec pięknej, ośmioosobowej rodziny. Czy to jakaś gra?, myślę sobie, siedząc w domku dla gości z nowo poznanymi, przesympatycznymi ludźmi, którzy właśnie zawitali, by odwiedzić nasza wioskę. Każdy z nich chce być udziałowcem w waszej pięknej przygodzie i w tym, co Bóg będzie robił w waszym życiu, mówi. Chcemy kupić wam dziś bilety lotnicze do Polski, podajcie tylko kwotę. Nie wiem nawet co powiedzieć. Jestem wzruszona. Przecież oni nawet nas nie znają. Hojność i dobroć napotykanych przez nas osób coraz bardziej mnie rozbraja. Tego gestu i kolejnej pięknej lekcji nigdy nie zapomnimy. Po trzech dniach lądujemy na polskiej ziemi. Czuję dreszczyk emocji, czuję też radość i ekscytację. Tylko nieliczni wiedzą, że będziemy. Rodzice nie mają zielonego pojęcia. Jak gdyby nigdy nic pukamy do ich drzwi. Ze szczęścia zawałów się nie dostaje, co?, pytam Michała. Pomysł z robieniem niezapowiedzianych niespodzianek po dwóch i pół roku nieobecności jest zbyt kuszący, by nie spróbować. Miny rodziców bezcenne, radości co nie miara, niekończące się historie i długie opowieści. Załatwianie formalności wizowych zajmuje znacznie więcej czasu, niż się spodziewaliśmy. Nie marnujemy ani chwili, odwiedzamy przyjaciół i znajomych. U niektórych spędzamy kilka dni, z innymi tylko moment. Czujemy się, jakbyśmy nigdy nie wyjeżdżali. Czas mija nieubłagalnie i nie udaje nam się dojechać wszędzie, niestety. Następnym razem, mam nadzieję. Ambasada RPA już miesiąc trzyma plik złożonych przez nas wymaganych dokumentów. Aplikujemy o wizy na trzy lata. Dosyłamy co chwilę nowe papiery. Do wylotu pozostało kilkanaście dni. Wizy zaraz będą gotowe, opóźniają się już tydzień. Dobrze, że zabukowaliśmy bilety z dwutygodniowym zapasem, myślimy. Wizy będą na piątek lub poniedziałek, mówi pani przez telefon. Tydzień do odlotu, nie ma się czym przejmować. Dzwonię w piątek i słyszę wieści, przez które uginają się pode mną nogi - Odmowa, nieprzekonujące papiery. Dostaną państwo oficjalny list, można się odwoływać. Słucham?, pytam z niedowierzaniem. Dobrze usłyszałam, nie dali nam wiz. W poniedziałek zjawiamy się osobiście, by spróbować wyjaśnić nieprzekonujące dokumenty. Proszę podpisać odmowę przydzielenia państwu wiz z wyjaśnieniem podjętej decyzji, słyszymy w ambasadzie. My tego nie podpiszemy, mówimy. Chcemy z kimś porozmawiać. Takie mamy procedury, proszę przyjąć list z odmową, mówi zniecierpliwiona już pani. Nie, nie przyjmujemy. Po chwili przychodzi pani z Czarnego Lądu. Czy możemy porozmawiać, bez tej dzielącej nas szyby?, pytam najuprzejmiej jak potrafię. Nie, nie wolno mi, słyszę. No ok, przecież mogłabym być seryjnym zabójcą. Opowiadamy pani naszą historię, przekonując ją, że nie jesteśmy oszustami. Dziwnie opowiada się o swoim życiu, gdy dzieli nas szklana ściana z małymi otworkami, a grupa petentów czeka za plecami. Pani zagląda w nasze paszporty, czyta jeszcze raz listy. Nauczeni afrykańskim doświadczeniem, że im więcej papierów, tym lepiej, dorzuciliśmy dzisiaj jeszcze kilka. Sprawa poszła już do Home Affairs w RPA, z którego dwa miesiące temu kazano nam przylecieć do Polski. Nie zrozumiem tych procedur. Ale chyba nie muszę. Wydaje nam się, że pani wie, że potraktowano nas niesprawiedliwe, jednakże teraz trzeba odkręcić napędzoną już machinę. Dajcie nam trzy dni, mówi. Zobaczymy co da się zrobić.





Pierwsze chwile na południowo afrykańskiej ziemi

Góry smocze


Piękna rodzina, która sprezentowała nam bilety do Polski

Cudowna Mama Dea, misjonarka ze Stanów

Armand, zwany Mojżeszem :-)

Z salonu w domku dla gości



NA SAFARI









Z Denise, Armandem, Siyabonga i Tanya-misjonarka z RPA







Sępy wyjadają resztki bawoła zjedzonego przez lwy









PODRÓŻE PO POLSKIEJ KRAINIE I SPOTKANIA Z PRZYJACIÓŁMI






wtorek, 20 września 2016

Swaziland

Patrząc na przejście graniczne, zastanawiam się, czy to ciągle Afryka. Albo tak długo nie było nas w Europie, albo ta granica rzeczywiście różni się znacznie od kilkunastu innych, przekraczanych przez nas do tej pory. Różni się nie tylko swoją nowoczesnością, ale również brakiem opłat wizowych. Ostatnie lata naszego życia to wiara w ponadnaturalne zaopatrzenie. Wiara w Boże finanse, Jego ochronę i bezpieczeństwo. Możliwość wjazdu do nowej krainy bez konieczności pozbycia się stu lub dwustu dolarów, to wielka przyjemność. Jedyna opłata to 50 randów (około 15 PLN) za motor. Skąd mamy wziąć 50 randów, myślę sobie. Nie ma tu „żywych kantorów”, które wymachują plikiem pieniędzy i wykrzykują w różnych językach możliwość wymiany miejscowej waluty. Ku mojemu zaskoczeniu Michał, jak gdyby nigdy nic, wyciąga banknot z kieszeni. Chyba żartujesz, mówię. Przed wyjazdem z Mozambiku jedna koleżanka, mieszkanka RPA, podarowała nam dokładnie taką kwotę, o której istnieniu zupełnie zapomniałam. Na lody, powiedziała wtedy. Bóg wie wszystko, On jest kierownikiem naszej wyprawy i to On wie najlepiej: kiedy, ile i na co nam potrzeba. Używa do tego obcych ludzi, nowo poznanych znajomych, starych przyjaciół lub bliską rodzinę. Pieniądze zawsze na czas znajdują się na naszym koncie, niekiedy ktoś wkłada nam banknot do ręki, a innym razem kupuje wycieczkę do narodowego parku z dzikim zwierzem. Toalety – co tu dużo mówić: po raz pierwszy od bardzo dawna jest w nich papier, pachnie ładnie, mydło w płynie, bieżąca woda i… ogólnie dostępne, darmowe prezerwatywy. To próba walki i zahamowania rozprzestrzeniającego się i tak wysokiego już wskaźnika zakażonych wirusem HIV. Królestwo Suazi ma w sobie królewskie piękno. Mała, bajkowa, górzysta kraina, na przejechanie której wystarczy zaledwie jeden dzień. Dowiedziałam się o jej istnieniu dopiero po dwóch latach podróży po afrykańskich bezdrożach. Żeby nie było aż tak łatwo, to ceny za noclegi skoczyły czterokrotnie w górę. Nie ma pośrednich rozwiązań. Przydrożne motele to koszt nawet 100 zł. Co zrobić? Nic… cieszyć się chwilą i podążać za marzeniami. Nie… nie będziemy aż tak dużo płacić, stwierdzamy jednomyślnie. Poszukajmy czegoś u lokalnych gospodarzy. Po długich i bezskutecznych próbach znalezienia tańszego pokoju, tuż przed zachodem słońca, ukazuje się nasza ostatnia szansa. To stary budynek, wyglądający jak zaniedbany, długo nieużywany hotel. Ktoś każe nam podjechać pod drzwi i porozmawiać ze starszą panią, ona tu rządzi. Nie, nic nie ma, nie wynajmuję pokoi, odpowiada pani. Próbujemy ruszyć, a tu klops, przebita opona w dwóch miejscach. Robi się ciemno, więc Michał stara się szybko naprawić usterkę. Potrzebna jest latarka. Mam wrażenie, że ciemność zapadła szybciej, niż zawsze. Postaram się coś znaleźć, mówi w końcu starsza pani. O nie!!! Pośpiech nie okazał się najlepszym pomocnikiem. Śrubokręt robi kolejną dziurę w dętce, tym razem w tej nowej. No to lepiej żeby starsza pani jednak coś znalazła, mówię. Czekamy jeszcze chwilę. Jest bardzo zimno. Jesteśmy w górach i w nocy temperatura spada nawet o 20 stopni w dół. Robię co mogę, oznajmia z uśmiechem pani. Gotowe, mówi po chwili. Jedna z jej przybranych córek przeniosła się do pokoju siostry. Oddała nam swój pokój. Duży, z wielkim łóżkiem i łazienką. Nie ma bieżącej wody, ale to akurat najmniejszy problem. Dostajemy nawet wiaderko z grzałką, by nie zamarznąć przy wieczornej toalecie. Przy tych temperaturach zimny kubeł wody nie byłby najzdrowszym pomysłem. Zostańcie ile chcecie, oznajmia pani. Zaprzyjaźniamy się z rodziną i dzieciakami. Poznajemy miasteczko i okolice. Korzystając z propozycji starszej pani, zostajemy kilka dni. Nasze ciała potrzebują odpoczynku. Kilkanaście dni jazdy bez dnia przerwy skutecznie obniżyły poziom naszych sił i energii. Przebita nocą dętka stała się zatem zbawienna, a starsza pani, kręcąca początkowo nosem, przemiła i kochana do łez. Pewnego wieczoru niespodziewanie pisze do nas Doris, koleżanka od której dostaliśmy 50 potrzebnych nam randów. W RPA jest bardzo ciekawa konferencja, mówi. Może chcielibyście przyjechać?. Czy jest możliwość taniego noclegu?, pytamy. Okazuje się, że jest. Kolejna baza Iris, organizacji, którą odwiedziliśmy w Mozambiku, ma być naszą chwilową przystanią. Mają tam wioskę dla dzieci i dom dla odwiedzających. Znajdzie się miejsce i dla nas. Jedziemy do Południowej Afryki, kraju, którego odwiedzać nie mieliśmy zamiaru. Nie zdajemy sobie jeszcze sprawy, jak bardzo zmieni on nasze życie oraz dalszy bieg zdarzeń. W drodze do RPA poznajemy Bethany. Dzielimy z nią pokój w przepięknym miejscu otoczonym starym lasem. Okazuje się, że właśnie tego dnia ma urodziny. Spędzamy wspólnie wieczór, a później poranek przy obfitym śniadaniu. Czasami znajdujemy się w pewnych miejscach, by być tam dla kogoś. Poznajemy ludzi na chwilę, na jeden dzień lub kilka godzin. Każde spotkanie ma znaczenie. Każde spotkanie jest wyjątkowe. Każde spotkanie może dać innym tak wiele. Zatrzymanie się dla jednostki i rozmowa z nieznajomym może być cenniejsze, niż się nam niekiedy wydaje. Tego dnia byliśmy tam dla Bethany. Po kilku godzinach ruszamy do RPA, do domu dziecka, który zmieni tak wiele.