czwartek, 27 sierpnia 2015

Klinika

Przed niewielkim budynkiem widzę kilku oczekujących. Rzuca mi się w oczy chłopak. Zawsze w tym samym miejscu cierpliwie czeka na swoją kolej. Obficie obandażowaną i wielką od opuchlizny nogę kładzie swobodnie na trawie. Macha z daleka na dzień dobry, choć nie jest skory do rozmów. Co się dziwić, nikt nie jest tu dla przyjemności. Inny, okryty kolorowym materiałem wygląda nieciekawie. Zdrowa ręka podtrzymuje owiniętą i paskudnie rozharataną dłoń. Wykrzywiona bólem twarz próbuje uśmiechnąć się na przywitanie. Nawet nie zagaduję. Oszczędzam mu wysiłku, kiwam tylko głową. Klimat Afryki nie należy do najłatwiejszych. Zaniedbanie i zlekceważenie małych niekiedy zadrapań prowadzi do ogromnego bólu, infekcji i długotrwałego leczenia. Upał, kurz i pot nie pomaga w gojeniu. Dwa małe pokoiki. Jeden do konsultacji, drugi do opatrunków. Kobieta owinięta białą chustą nawet przez chwilę nie piśnie z bólu. W miejskim szpitalu nie trafili z zastrzykiem. Mocne lekarstwo rozlało się w miejscu, gdzie wyżarło skórę i zostawiło otwartą, wielką ranę. Każdy dotyk sprawia niewyobrażalne cierpienie. Znosi to bez zająknięcia. Malec wyje. Musimy oczyścić kostkę, tłumaczy pielęgniarka. Przytrzymuję jego nogi i ręce. Wyrywa się jak przerażone zwierzątko. Wierzga nogami. Krzyczy z przerażenia. Nie możesz grać w piłkę, tłumaczy matka. Dopóki rana się nie zagoi. Malec nie słuchał. Bieganie po boisku i kopanie piłki spowalnia leczenie. Z dziury na kostce wydobywa się ropa, krwawi. Następnym razem posłucha. Następnym razem będzie lepiej. Tuż przed zamknięciem zjawia się maleństwo z poparzonym karkiem. Nie płacze. Ciekawość wywołana moim aparatem na chwilę odwraca jego uwagę. Puszcza kurczowo przyczepione do mamy rączki. Nie uśmiecha się. Nie ma nic do śmiechu. Rana piecze. Skaleczenia są różnej maści. Zdarzają się wypadki przy pracy w polu, najczęściej od maczety. Wypadki na budowie. Wypadki na motorze. Rozcięcia na stopach. Ukąszenia, które przez ciągłe drapanie przeradzają się w duże, rozdrapane do krwi rany. Są też przypadki niewytłumaczalne. Przypadki, w których świat duchowy, walka dobra ze złem staje się widoczna, namacalna. Główna religia w Togo to Voodoo. Składanie ofiar diabłu, fetysze, bóstwa, pakt z szatanem czy klątwy są na porządku dziennym. Pojawiają się rany, które nie goją się kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Czy ich posiadacze wiedzą dlaczego, skąd? Tak. W Togo nie ma ateistów. Każdy wierzy w świat duchowy. Jest to najważniejsza część, istota ich życia. W większości niestety wyjątkowo mroczna. Jedziemy do oddalonej o ponad dwadzieścia kilometrów wioski. Droga pełna kurzu i dziur. Są tu chorzy, którzy nie są w stanie dojechać do miasta. Mnóstwo dzieci, jak wszędzie w Afryce. Odwiedzamy kolejno pacjentów rozrzuconych o kilka, kilkadziesiąt, kilkaset metrów. Niektórzy nie mogą zapłacić za leczenie. Płaci się 200 FCFA, czyli około 1,30 zł. Zapisani w zeszycie, następnym razem zapłacą. Z jednej chatki wychodzi babinka. Starutka. Trzymając się kija, trzęsie się na chudych, starych nogach. Cienkim, cichym głosem mówi coś o oczach. Podchodzę bliziutko, witam się z babcią. Ma słabe oczy. Nie mogę jej pomóc, nie teraz. Ale spróbujemy następnym razem. Dotrzymujemy obietnicy. Pamiętamy o jej oczach. Niestety żadne z przywiezionych okularów nie pasują. Spróbujemy raz jeszcze. Jedna kobieta to twarda sztuka. Nie boi się bólu. Z ran sączy się ropa. Wyciskaj, mówi. Zagryza wargi. Inna ma kota. Lubię ją. Nie dlatego, że ma kota. Po prostu. Nie pytam czy go zje. Na razie jest mały. Miałam dwa, opowiadam. Przy następnej wizycie dopytuje się o ich imiona. Różni nas absolutnie wszystko. Kot to jedyne co nas łączy. Przynajmniej na razie. Pomoc rannym rozpoczął dwadzieścia lat temu pastor Hammer, z którego wielką rodziną mieszkamy od ponad miesiąca. Początkowo przyjmował rannych w domu, czyścił, bandażował, leczył, modlił się. Od tego czasu zbudował klinikę. Hammera zastąpiło młodsze pokolenie pielęgniarzy, pomocników, wolontariuszy, misjonarzy. Czy klinika, ta stacjonarna lub mobilna zarabia? Nie. Opłaty jakie ponoszą pacjenci nie starczają nawet na pokrycie kosztów bandaży. To po co to wszystko? Z chęci niesienia pomocy. Łagodzenia bólu. Docierania tam, gdzie nie wielu chce dotrzeć, nie chce lub nie może. Dawania nadziei. Zmiany. Robienia czegoś wbrew logice tego świata. Gdzie nie ma pieniędzy, ale jest coś więcej. Miłość do bliźniego. Z przyjemnością towarzyszę pielęgniarzom w wizytach na wiosce. Nie opatruję, ale rozmawiam, przyglądam się, obserwuję. Nie zawsze jest to łatwe. Dla bardziej wrażliwych, wioski Voodoo mogą być męczące. Chcę jednak poznać odwiedzanych pacjentów. Dowiedzieć się kim są mieszkańcy, co robią, w co wierzą. Chcę zrozumieć czego się boją, a co sprawia im radość. Po co? Jeszcze nie wiem. Nawet nie wiem, czy mi na to pozwolą. Pewnie kiedyś się przekonam.






























czwartek, 13 sierpnia 2015

Podwórko

Hałas ciętego drewna z zakładu obok. Odgłosy rozmów w ciągle niezrozumiałym dla mnie języku. Dźwięki ulicy. Motory, muzyka z baru, śmiech dzieci i pokrzykiwania sprzedawców. Nieznośne koguty zaczynające koncertowe pianie od 2:30 w nocy. Trzepot liści bananowca, pukającego cichutko w nasze okno. Przyjemny wiatr…Falujące, ręcznie szyte firanki odkrywające widok betonowego dachu. Drzewa w oddali, kolorowe jaszczurki, kołyszące się na wietrze pranie. Wygodny materac. Dużo większy niż ten w naszym busie. Luźno zwisająca błękitna moskitiera. Łazienka z prysznicem. Dwa krzesła. Od trzech tygodni to nasze królestwo. Pokój na dachu z widokiem na podwórko szczęśliwego domu. Wielka rodzina, w której żyłach nie zawsze płynie ta sama krew. Małżeństwo misjonarzy, Dela i Hammer, tworzy dom pełen miłości. Dom schronienia dla wielu. Dla niektórych na chwilę, dla innych na stałe. Dla samotnej matki z czwórką dzieci. Dla niepełnosprawnej Tabity, poruszającej się na wózku. Dla dwójki rodzeństwa i małego, szczerbatego chłopca. Dla małej Ruth. Dla dzieci sąsiadów lub zapracowanych matek. Dla bliźniaczek z Nigerii lub brata z Ghany. Dla wolontariuszki ze Stanów lub nas, podróżników z Polski. Lista jest dłuższa. Skąd te dzieci, skąd dorośli, skąd my? Bieda, HIV, problemy zdrowotne, rodzinne lub zwykła miłość do gospodarzy domu. Każdy przypadek to inna historia. My? Z Internetu. Jeden email z synem misjonarzy wystarcza, by zajrzeć w te regiony Togo. Może na chwilę, może na dłużej. Jadąc do Vogan nie spodziewamy się gwarnego podwórka, dużej ilości dzieciaków, dorosłych, opuszczenia naszego busa i zamieszkania na dachu przesiąkniętym odgłosami afrykańskiego miasteczka. Niczego się nie spodziewamy. Pierwszy wieczór z afrykańską gromadką wypełnia mnie spokojem i miłością do nowo poznanej rodziny. Ulegamy namową zamieszkania w pokoju. Coś mi mówi, że nie pożałujemy. Przekonuję się już po kilku godzinach, gdy dopada mnie malaria. Przychodzi nagle, nie puka, nie uprzedza. Nie jest mile widziana, ale nie daje się wyprosić. Pierwszy pada ofiarą żołądek, po chwili mrożące dreszcze i znany mi już ból całego ciała. Trzęsę się jak galareta. Michał donosi koc i grube skarpety. Ciało czuje mróz na dworze, rozum zaprzecza, wygrywa ciało i owijam się kocami. Nieprzespana noc. Nic nie szkodzi. Pokój z własną łazienką ratuje mi życie. Co za wyczucie chwili, myślę z wdzięcznością. Po dwudziestu godzinach wstaję, odzyskuję siły i apetyt. Choroba odchodzi jak za dotknięciem magicznej różdżki. To nie różdżka. To modlitwy. Te z Polski i te z Togo. Sama nie dowierzam. Spodziewam się ataku w nocy. Nic z tych rzeczy. Nie ma ataków, nie ma malarii, nie ma komarów. Od tamtej pory żaden krwiopijca nie zbliża się nawet na wyciągnięcie mojej ręki. Niech tak zostanie. Wszystko zaczyna się o świcie. Rusza machina. Ruszają odgłosy. Rusza życie. Każdy ma co robić. Ale bez przesady. Nie trzeba się stresować czy spieszyć. Po co. Jeden zamiata. Jeden myje podłogę w salonie. Ktoś wiesza pranie. Rozpala ogień. Inny gotuje. Ktoś je śniadanie. Inny myje naczynia. Dzieciaki się nie buntują, nikt nie marudzi. Nie brakuje śmiechu, czy dziecięcych wygłupów. Są wakacje, nie jadą na kolonie, obozy czy nad morze. Spędzają je na własnym podwórku pomagając w codziennych zajęciach. Od najmłodszych lat. To normalne w Afryce. Matka, babka, czy opiekunka nie nadskakuje, pracując w domostwie za dziesięciu. Mają czas na zabawy i gry, ale wiedzą co do nich należy. Wiedzą jak gotować, sprzątać, rozpalać ogień czy oskubać kurczaka. Nie zginą, dadzą sobie radę, a w tej części świata to wyjątkowo ważne. Najmniejsza Ruth jest bardzo nieufna. Boi się białych. Dwa tygodnie cierpliwości i przybiega z radością, wtulając pyzatą buźkę. Już się nie boi. Jesteśmy przyjaciółmi. Gdyby nie pomoc Deli i Hammera nikt nie wie co stałoby się z tą małą istotką. Jej matka umierała na Aids. Ruth niedożywiona, raczkowała samotnie przy domu. Matka zmarła, Ruth żyje i jest zdrowa. Jest szczęśliwa i bezpieczna. Niepełnosprawna Tabita z radością pierze nasze rzeczy. Wiem, wiem…może wydać się to dziwne, dla Europejczyków na pewno, tutaj to inna historia. Nie mogłam się wykręcić. Tabita robi pranie, a jej radość i postawa to lekcja pokory…kolejna. Oprócz naszego podwórka odwiedzamy inne. Te, gdzie mieszkają chorzy i starzy. To, gdzie mieszka młoda samotna matka z dwutygodniowym niemowlakiem. Inne, gdzie zrywamy świeże kokosy. Lub więzienne, gdzie przebywa osiemdziesięciu skazanych. Hammer, jako pastor ma wielkie serce do ludzi. Do zdrowych i chorych, do sierot i wdów, do więźniów i wolnych. Każde podwórko to inna historia. Nasze podwórko to jak film. Jednego dnia zjawia się pani krawcowa, innego fryzjerka lub manikiurzystka. Raz w garze gotuje się olej kokosowy, raz palmowy. Raz obieramy kukurydzę, raz tajemnicze zielone liście. Raz gonimy kurczaki, raz je patroszymy. Najważniejsi są jednak ludzie. To oni nadają charakter temu miejscu. To oni nadają inny kąt widzenia i sprawiają, że chwieją się utarte schematy i ograniczenia w naszej głowie. Różnorodność wychowania, kultur, obyczajów zmieniają patrzenie. Zmieniają nas, zmieniają ich… Jesteśmy wdzięczni za każdą chwilę. Za bycie częścią tej licznej rodziny. Za dzieciaki i ich opiekunów. Za śmiech i długie dyskusje. Za wspólne gotowanie. Za pokój na dachu. Za gościnę i otwarte serca. Jad długo tu będziemy? Nie wiem. Być może dłużej niż nam się wydaje.