poniedziałek, 27 lipca 2015

Czekając na deszcz

Nadszedł czas pożegnania. Spędziliśmy z Robertem ostatnie dwa miesiące, może dłużej. Stał się nam tak bliski, że pożegnanie odbywa się bez słów. Co tu mówić. Łzy cisną się do oczu. Skąd się to bierze, myślę. Im dłużej podróżuję, tym łatwiej i szybciej przywiązuję się do ludzi, do miejsc. Nasze losy splatają się z innymi. Zatrzymujemy się na chwilę . Mija kilka tygodni. Opuszczamy miejsce, a serce wyciska łzy. Pożegnanie to nowy początek, jak mówi Robert. Po chwili ocieram policzki i wszystko wraca do normy. To dziwne. Wyjeżdżając z Polski płakałam tylko za moimi kotami. Teraz ryczę przy każdym pożegnaniu. Godzina trzynasta. Lepianka z gliny. Malutka. Nie ma krzeseł, nie ma stołu, murek dookoła, blacha nad głową. W środku mamka serwuje wino z rafii, lane prosto z wiadra. Lepianka radości, gdzie co chwilę zagląda nowa postać. Starzy, młodzi. Mężczyźni, kobiety. Dzieci śpią obok. Każdy z michą w ręku i opowieścią na ustach. Afryka jest głośna. Radośnie, głośno i z uśmiechem na twarzy. Tak wyglądają rozmowy afrykańskich braci. Obserwujemy ich jak w kinie. Gestykulacje, salwy śmiechu. Bieda aż piszczy, a tu radości co nie miara. Jakbyśmy przejmowali się wszystkim i nie umieli cieszyć się małymi chwilami, to co by nam pozostało, mówi towarzysz glinianej gospody. Wpada młodzieniec z ojcem. Zdałem dzisiaj końcowe egzaminy na studiach, oznajmia podchmielony już chłopak. Ojca rozpiera duma. Mamka polewa każdemu. Nie omija naszych misek. Dolewa po brzegi. Starszy pan stawia wszystkim, wyjaśniają biesiadnicy.. Mają co świętować. Po godzinie, może dłużej kończy się wino. Każdy wraca do swoich obowiązków. Lądujemy w miejscu, gdzie oprócz jaszczurek, kóz i małych owieczek, wylegujących się na murkach, skaczą ciekawskie i zwinne małpy. Opuszczony hotel w Fazao. To tutaj trzy miesiące temu wyruszyliśmy w poszukiwaniu słonia. Tym razem trafiliśmy na zakończenie ramadanu. Wioska w całości muzułmańska. W ciągu dnia widać odświętne stroje, wiszące w centrum wiochy, kawały świeżego mięsa oraz gary pełne potraw, bulgoczące na podwórkach. W nocy z hałaśliwych i trzeszczących głośników rozbrzmiewa dudniąca muzyka. Nigdzie nie ma prądu, poza jednym, zdezelowanym i padającym co chwilę generatorem w barze. Zapada mrok. Zapada ciemność. Widać tylko światełka telefonów i małe latareczki, oświetlające dziurawą drogę przemieszczających się ludzi. Bar to jedyne miejsce z odrobiną światła i trzeszczącą muzyką. Dzieciaki szaleją na trawie. Jest tak ciemno, że widać tylko poruszające się postacie. Nasz towarzysz urodzony w Ghanie to śmiałek, który wraz z osiemdziesięcio-osobową grupą, odważył się wskoczyć do łodzi w poszukiwaniu lepszego świata. Nie każdemu udaje się przedostać i przeżyć kilka dni na łodzi, przemierzającej fale morza śródziemnego. Udało się z ocaleniem życia, nie udało się z pozostaniem w wymarzonej Europie. Niedaleko brzegu przechwyciła ich straż. Kilku desperatów wyskoczyło z łodzi, licząc, że fale dadzą im schronienie, a silne ciało dopłynie do brzegu. - Czy przeżyli?, pytam rozmówcę. - Nie wiem. Zabrali nas do obozu. Mnóstwo ludzi. Zaczęły się przesłuchania. Każdy chce zostać w Europie. Nie każdemu wolno. Brak dokumentów. Brak wiz. Brak dobrego powodu. Zostali ci z Somalii. Ich powodem było zagrożenie życia przez toczące się wojny i panujące klęski głodu, opowiada. Ghana to wolny kraj, usłyszał nasz towarzysz. Wraz z innymi wylądował na statku i powrócił do ziemi swoich ojców. Mieli rację, mówi. Ghana, Togo to wolne kraje. Jedzenia nie brakuje. Nie ma tylko pieniędzy. Wśród małp i beczących kóz pozostajemy tydzień. Malaria postanawia przypomnieć o swoim istnieniu. Tym razem jej ofiarą pada Michał. Jest łagodniej niż poprzednio. Przez trzy dni chodzę do wioski w poszukiwaniu czystej wody i chleba. Chleb to tylko grymas, bez którego od roku radzimy sobie z łatwością. Bez wody już nie. Nie ma wyjścia, gotujemy tą ze zbiorników mając nadzieję, że jest wystarczająco czysta, a wysoka temperatura zabije wszelkie bakterie. Zazwyczaj wody wystarcza na cztery dni. Oprócz tego piętnaście litrów czystej do picia. Tym razem, pomimo braku wody pitnej, zbiorniki nie wyczerpują się przez tydzień. Woda kończy się w dniu odzyskania sił i wyjazdu z krainy dzikich małp. Cuda dnia codziennego, cuda rozmnożenia i codziennego zaopatrzenia. Ruszamy dalej. Zaczarowana kraina, gdzieś w nieokreślonym miejscu. Czas się zatrzymał. Same lepianki ze słomianymi dachami. Każda oddalona od siebie o kilkadziesiąt metrów. Pomiędzy nimi pola. Brak cywilizacji sprawia, że jest czysto. Nie ma walających się woreczków, ani zbędnych papierków. Nie ma prądu, nie ma wody…cofnij…jest woda…z wysychającej rzeki. To jedyne źródło. Do picia, do prania, do pojenia zwierząt. Deszcz nie padał od wielu miesięcy. Pora deszczowa skutecznie omija to miejsce. Ku rozpaczy mieszkańców, wysychają pola. Niektórzy winą obarczają szamanów i ludzi składających ofiary rozgniewanym bożkom dżudżu. Rośnie ostra papryczka i orzeszki ziemne. Kukurydza wysycha. Każdego ranka wielkie stada bydła wędrują nad rzekę. Pasterzami są często małe dzieci, dziesięciokrotnie mniejsze od wielkiego bawoła. Dziwne dźwięki mlaskania, popiskiwania i klekotania, wydobywające się z ich małych usteczek, doskonale kierują wielkim stadem. Będą tak wędrować do zachodu słońca, po czym wrócą pędem tuż obok naszego tęczowego wozu. Pewnego popołudnia zaglądają do nas trzy niewiasty, wyglądające jak afrykańskie cyganki. Używając gestów i mimiki pytają czy chcemy sera. Dużo bydła, dużo sera. Pewnie że chcemy. Smażony to mój hit afrykańskiej kuchni. - Ile kosztuje?, pytamy. - Alfa alfa… - że ile ?? - Alfa, alfa, denga, denga, odpowiada pani. Aha…wybuchamy śmiechem. Pewne plemiona mówią wyłącznie w swoich językach. Często nasza komunikacja ogranicza się do pozytywnych wzdychań typu: ahaaaa, eeeeh, ooooh, aaaaahhhhhhhh, mmmmm…. Nikt nic nie rozumie, razem sobie wzdychamy i jest super. Tak więc, nie znając ceny tutejszego sera, jako że alfa alfa denga denga nic nam nie mówi, dajemy 500 franków( około 3,50zł). Wiemy że za tą kwotę można kupić zazwyczaj duży kawałek. Ku naszej uciesze dostajemy pięć. Alfa, alfa denga, denga machamy sobie na pożegnanie. Odwiedza nas dziadek. Za nim przychodzi rozśpiewana i uśmiechnięta babcia. Za babcią pies, który nie opuszcza jej na krok. Absolutnie cudowni ludzie. Dziadek łamanym angielskim opowiada o regionie. Nalewam babci herbatę. Ona błogosławi ją długo, po czym wypija duszkiem. Czuję się jak w wielkim świecie. Jak w stolicy, mówi babcia. Tam piją herbatę, tutaj nigdy. Widok ogromu zadowolenia z herbaty sprawia, że następnego ranka zanosimy jej cały dzbanuszek. Nie zapominamy o dwóch małych szklaneczkach. Wystawiają z chatki drewniany stoliczek i siadają z dziadkiem. Zostawiamy ich samych. Niech w niedzielne przedpołudnie poczują się jak w wielkim świecie. Przychodzi Marvis, Ghanka odwiedzająca tu swoich rodziców. Zabiera nas do domu. Tata w prezencie zrywa dla nas worek liści moringi. Daje też nasiona. Cudowne drzewo o leczniczym szerokim działaniu. Pierwszy raz o jego zaletach dowiaduję się w Ghanie. To dar od Boga, mówią niektórzy. Ich domostwo jest wyjątkowo czyste. Pomimo gołej ziemi dookoła chatki, wszystko jest starannie zamiecione. Nie ma zbędnych garnków, miseczek, śmieci. Nie ma kurzych odchodów, czy resztek jedzenia. Wieje kojący wiatr. Siadamy na ławeczce. Jest dobrze. Są dwa małe psiaki. Już wcześniej widziałam kilka. Zarówno u babci, jak i u szefa wioski. Chodzą sobie spokojnie. Śpią obok swoich właścicieli. Nie są wychudzone. Nikt ich nie bije, nie przegania. To dla mnie afrykańska nowość. Częstszym widokiem są krótko uwiązane i bite. Krwawi mi wtedy serce. Nikt nie traktuje ich jak przyjaciół. Pies nie czuje. Nie boli jak go kopnę. Niech siedzi cały dzień, uwiązany trzydziestocentymetrowym łańcuchu. Jestem silniejszy, mogę go skrzywdzić. Chyba taki jest tok myślenia. W tej małej, farmersko rybackiej wiosce jest inaczej. Psy nie są ufne, boją się podejść do mnie, ale nie boją się swoich właścicieli. Skąd je mają, pytam z ciekawością. Kupiliśmy od szefa wioski, odpowiada. Dla ochrony?, zastanawiam się głośno. Przecież to taka mała wiocha, wszyscy się znają. Nie dla ochrony. Na sprzedaż. Jak zaczną rodzić sprzedamy je na mięso. Jeśli usłyszysz że gotują czerwoną kozę, to spodziewaj się psa na talerzu, wyjaśnia mi Marvis. Psy hodowlane. Wszystko jasne. Masz psy, masz pieniądze, podsumowuje. Kilkudniowa wizyta w tej małej, zapomnianej, nawet przez deszcz, wiosce jest dla mnie nowym objawieniem. Za każdym razem jak odkręcę kran z wodą pomyślę o niej, o jej mieszkańcach i o rzece. O czarnych, wyschniętych do połowy brzegach. O popękanej skorupie spalonej ziemi, która swym wyglądem przypomina filmy o końcu świat, gdzie nie ma już nic, a każda kropla jest na wagę złota. Pomyślę z wdzięcznością o wszystkim co posiadam i uśmiechnę się do życia. Szklanką zimnej, czystej wody wzniosę toast za jej mieszkańców. Pijąc herbatę ujrzę uśmiech babci i jej drżące od pracy na polu ręce, błogosławiące małą szklaneczkę ciepłego napoju. Wchodząc do warzywniaka ujrzę matkę z dzieckiem pracującą w polu . Jedząc ser, uśmiechnę się w myślach do wytatuowanej buzi czarnej cyganki z dziwnej planety alfa alfa denga denga … Ostatniej nocy spadł deszcz…kilka kropel… przyszła nadzieja






Oware, popularna gra


W Afryce wycina się mnóstwo drzew...













Pan kowal



Sjesta z nowym znajomkiem

Pozdrawiamy Was serdecznie




piątek, 3 lipca 2015

Malaria... wizyta w stolicy... poszukiwanie zaginionej paczki...

Szukamy naszej paczki, oznajmiamy panu w punkcie firmy kurierskiej na lotnisku w Lome, stolicy Togo. Podajemy numer. Czekamy. Rano otrzymujemy telefon, że paczka podobnie jak dwa tygodnie temu, niezmiennie znajduje się w Wielkiej Brytanii. Ślad zaginął. Europa twierdzi, że od dwóch tygodni jest w Togo. Gdzie jest błąd? Gdzie mogła utknąć?... Siedząc rano w barze, spakowani by wracać do Tchamby, jakieś czterysta kilometrów stąd, gdzie od kilku tygodni znajduje się nasz zepsuty dom, rozmyślamy co z paczką. Nieustanie przychodzi myśl, że pomimo zapewnień togijskiego biura o braku naszej przesyłki, ona gdzieś tam jest, zagubiona, pominięta w magazynie, kilkanaście kilometrów od nas. Ale od początku… Trzecia nad ranem. Jeszcze chwila do świtu. Nie możemy spać. Ja zrywam się i biegnę do toalety. Czyżby po raz pierwszy problemy żołądkowe? Podobno dopadają każdego. Więc czemu nie mnie? Liczyłam na to, że jestem wyjątkowa i mój żołądek nie da się złamać małym, afrykańskim bakteriom. A jednak…. Michał pomimo trzydziestu stopni w busie ma dreszcze. Zimno mi, słyszę. Bolą mnie mięśnie. Malaria? Poczekajmy do rana, decydujemy. Zróbmy testy, zanim zaczniemy faszerować się chemią. Nie…podaj mi leki teraz, słyszę po chwili. Jest coraz gorzej. Po pół godziny Michał płonie. Jest coraz zimniej, mówi. Okrywam go kocem. Parzy. Nie możemy spać. Michał z bólu a ja?... z przejęcia? Rano słabnę licząc, że wszystko i tak jest w porządku. Nie dopuszczam myśli, że też mam malarię. Koło południa zwala mnie z nóg. Chyba to nie żarty. Biorę pierwszą dawkę leków. Zaczyna się dobowa walka z wykańczającą tropikalną bestią. Boli mnie każdy kawałek mojego ciała. Od stóp po czubek głowy. Nie mogę leżeć. Nie mogę siedzieć. Kręcę się, jęcząc z bólu przerywanym, niekontrolowanym wybuchem płaczu. Z bezsilności. Resztkami sił dochodzę do toalety, żołądek zupełnie przestał funkcjonować. Dzięki Bogu obozujemy w parafialnym lesie u Roberta, gdzie mamy toaletę i bieżącą wodę. Pomimo nieprzyjmowania pokarmu biegunka nie daje za wygraną. Leki nie działają. Zaczynają się ataki wymiotne. Nie mogę stać na nogach. Siedzę na dworze. Wymioty, drgawki. Kiedy to się skończy?, pytam nie oczekując odpowiedzi. Wracam do busa i padam na skrzynię położoną niżej niż łóżko, ono jest zbyt wysoko, nie dam rady. Majaczę. Jestem przytomna, ale nie rozumiem słów, które ze mnie wychodzą. Jakby usta przestały mnie słuchać i poruszają się we własnym, nie znanym mi rytmie. Mamroczę o wodzie. Michał zbiera siły i po kilku minutach podaje woreczek z wodą. Nie ma jednak siły, by podtrzymać mi głowę. Ja nie mam siły jej podnieść. Moczę usta. Biorę łyk. To był błąd. Znowu wymioty. W końcu ląduje w łóżku. Jęczę z bólu. Nie wiem jak długo. Zasypiam. Znaczy, że puściło. Budzę się. Jest ciemno. Poszło sobie, mówię. A my wciąż żyjemy. Najgorsze za nami. Trzeciego dnia zaczynamy coś jeść. Kończymy leczenie. Cały tydzień wskaźnik słabości w tęczowym busie jest bardzo wysoki. Żołądek ciągle żyje własnym życiem, kompletny brak synchronizacji. W porównaniu do samej malarii, żołądkowe perturbacje to pestka. Pestka jeśli nie musisz podróżować. My natomiast musimy. Nie, nie naszym samochodem. Nasz stoi zepsuty z potłuczoną przednią szybą. Zamówione, prawie miesiąc temu, części nie przychodzą. Wiza kończy się za kilka dni. Trzeba zebrać siły, żołądek w garść, ruszamy do stolicy. Nic nie jemy. To na pewno pomoże. Nie chcemy zasmrodzić publicznych środków transportu. Łapiemy busa do Lome. Osiem godzin ściśnięci jak sardynki z innymi osiemnastoma pasażerami w busie, dużo mniejszym niż nasz, to zabawa po pachy. Michał półdupkiem siedzi na malutkim składanym siedzeniu. Dzieli je z innym podróżnym. Pupa boli, ale brak możliwości poruszania się. Całe szczęście, że osoba przewożąca małe, śmierdzące rybki opuściła nasze miłe towarzystwo. Nie tęsknię za nią. Ludzie się nie mieszczą, ale nikt nie narzeka. Tak już jest. Dojeżdżamy cało. Po chwili, przy pomocy miejscowego, młodego barmana, znajdujemy hotel. Taki nieoznakowany. Tani. Jest nawet balkonik. Uroczo. Szósta rano, trzęsienie ziemi?, myślę. Nie, to tylko młyn kukurydzy, tuż pod naszym łóżkiem. Taka mała niespodzianka w gratisie, łóżko z masażem i darmowe budzenie o świcie. Składamy wnioski o wizę. Kolejne trzy miesiące w Togo. Jedyne 60.000 FCFA (około 400zł), odbiór po dwudziestu czterech godzinach. Szybko i bezproblemowo. Ruszamy w podbój miasta. Coraz łatwiej się nam żyje. Kilka podstawowych francuskich zwrotów ułatwia egzystencję. Znamy ceny. Wiemy gdzie i co można zjeść. Wiemy za ile są hotele. Wiemy jak się poruszać. W Afryce to bardzo proste. Niemal każdy robi za taksówkarza. Stań na ulicy, machnij ręką, albo nic nie rób. Po kilku sekundach na pewno ktoś cię zaczepi. Jeśli on nie jest taksówkarzem, to od razu kogoś ci złapie. Wskakujemy na moto taxi, przejeżdżamy całe miasto i lądujemy w sercu Lome, na wielkim bazarze, rozciągającym się na kilkanaście ulic. Od wczoraj jesteśmy już zdrowi. Żołądek jakby na żądanie, zaczyna pracować jak trzeba. Przemierzamy uliczki wypchane straganami. Towaru jest tu znacznie więcej niż kupujących. Zresztą, jak w większości dużych miast Afryki. Można kupić dosłownie wszystko. Sączymy słodki napój z woreczka. Wymieniamy pozdrowienia. Gawędzimy z właścicielami małych sklepików. Jest chłodno. Ocean chłodzi miasto. Pora deszczowa przynosi chmury, zakrywające płomienne słońce. Chodzimy bez celu uśmiechając się do miasta. Jest idealnie. Kolejny poranek. Młyn pracuje. Podłoga drży. Odbieramy wizy. Spakowani siedzimy w barze na trawiastym skwerku pomiędzy dwiema ruchliwymi ulicami. Dużo stolików. Nocą miejsce to tętni życiem. Czy dzień czy noc, siedząc w barze w Lome, nie wstając z miejsca, możesz kupić wszystko. Od papierosów, chusteczek, wieszaków, przez gaśnicę, telefony, gadżety, biżuterię, aż po sztukę, buty, garnitury… Nie wspominając o gotowanym jajeczku lub innej domowej przekąsce. „Chodzące” sklepy nigdy nie śpią. Zastanawiam się, kto w nocy kupuje patyczki do uszu, oferowane nagminnie klientom rozbawionego skwerku. Odpowiedź przychodzi szybko - ja. Teraz, rankiem, oprócz nas i „sklepów na głowach”, z jednej strony pan funduje sobie drzemkę, skończywszy poranny browarek, z drugiej strony Rasta, w wielkiej kolorowej czapce, w dresiku moro i złotym zegarku na ręku, wgapia się w swoją najnowszą, wypasioną komórkę. Siedzimy przy herbacie kupionej po drodze. Nauczyliśmy się wchodzić i spędzać czas gdzie chcemy, niezależnie czy mamy zamiar coś kupić czy nie. Nie ważne czy chodzi o miejscowy tani bar, czy o strzeżoną, luksusową plażę z wygodnymi leżakami, gdzie napój kosztuje tyle, co w warszawskim klubie, którego na pewno nie mamy zamiaru kupić. Jak to mówi Michał, wchodzimy na pewniaka jak w „Rejsie”, a co. Powinniśmy łapać busa do Tchamby, myślimy. Daleka droga przed nami. Na pewno nie chcemy pokonywać jej nocą. Myśli krążą jednak wokół zaginionej paczki. Nie chce wyjść nam to z głowy. Pomimo telefonów do biura mamy przekonanie, by i tak zjawić się u nich osobiście. Jak bardzo wydaje się to pozbawione sensu, absurdalne i nielogiczne, to pomysł odzyskania dzisiaj przesyłki nie daje nam spokoju. Z drugiej strony strata czasu i pieniędzy na kolejną noc w hotelu, myślimy. W tym momencie podchodzi Rasta. Wita się serdecznie. Uśmiechnięty i przemiły, Lolo- tak ma na imię. Po krótkiej rozmowie wraca do swojego towarzysza. Po chwili kelnerka przynosi dwa piwa, to od tamtego pana, mówi, wskazując poznanego Lola. Macha nam zadowolony. Wątpliwości zostały rozwiane. Zanim wypijemy piwo będzie za późno na powrót. Zostajemy, rozkoszujemy się porankiem i obmyślamy plan odzyskania zagubionych części. Znajomy z ambasady francuskiej w Lome- Mark, na którego nazwisko i adres powinna przyjść paczka oznajmia, że ma czas by spotkać się z nami w biurze przesyłek. Łapiemy moto taxi. Docieramy na miejsce przed Markiem. Paczki nie ma, mówi pracownik biura. Chodzi, sprawdza kilkakrotnie. Mam tylko trzy paczki ze Stanów, żadnej z Europy, mówi przekonany. Wypytujemy o szczegóły transportu. O ewentualne lotniska, gdzie paczka mogła utknąć. O biuro celne. O to, o tamto… O wszystko…. Na pewno dojdzie, słyszymy. Czasami zmieniają numer paczki i ginie w systemie, oznajmia pracownik. Tracę nadzieję i wierzę w to co słyszę. Mimo to nie opuszczamy biura. Siedzimy wygodnie około trzydziestu minut, opowiadamy panom o naszej podroży i drogich konsekwencjach związanych z opóźnieniem poszukiwanej paczki z nowymi częściami do auta. Michał naciska dalej, przekonując by sprawdzono magazyn raz jeszcze. Zabawne, myślę. Są tam trzy paczki, nie tysiąc. Ciężko przeoczyć tą jedną z Europy. Odbiorcą jest ambasada Francji, dodaje Michał. Pan ponownie ginie za drzwiami. Po chwili wraca…z paczką na ramieniu. Jest tu od czterech dni, oznajmia zadowolony. Numer faktycznie zmieniony. Stary jednak nie zginął. Oba widnieją na paczce. Absurd, którego logicznego wyjaśnienia nie potrafię znaleźć. Ulga, radość, ale i niedowierzanie w niedbalstwo przemiłych panów z biura. Gdybyśmy pojechali do Tchamby. Gdybyśmy nie naciskali. Gdybyśmy uwierzyli pracownikom biura…. Gdybyśmy….Dzięki Bogu udało się. Przyjeżdża Mark. Trzeba iść do biura celnego. Otwierają paczkę. Sprawdzają wnętrze. Pytają o wartość. Obliczmy skrupulatnie, nie spodziewając się konsekwencji naszej uczciwości. Pan szef wylicza cło, 53% wartości przesyłki. Prawie 100.000 FCFA (około 650 zł). Nasze zdumienie wydaje dziwny dźwięk niedowierzania. Na tyle dziwny, by wyrzucić nas w złości z biura. Na ratunek przybywa pan Transiter. Wielu jest ich we wszystkich rządowy placówkach. To oni pomagają w licznej biurokracji. Robi wyliczenia. 40.000 FCFA to kwota którą możemy zapłacić, mówię. Negocjacje. Zbijanie ceny. Udaje się. Pan celnik przyjmuje, obniżoną o ponad połowę, kwotę za cło. Wracamy zadowoleni do hotelu. Tym razem nie do pokoju nad młynem. Wracamy do Tchamby. Po ośmiu godzinach sardynkowej jazdy przenosimy się do taksówki osobowej. Ostatni etap podróży pokonujemy zabytkiem, którego lat świetności nie pamiętają najstarsze ludy Afryki. Przednia szyba pokryta pajęczyną pęknięć, podtrzymywana dwoma patykami tak, by nie wylądowała na twarzach podróżnych. Pan kierowca przewieszony przez boczne drzwi, obserwuje wyboistą drogę podczas jazdy. Przez szybę widzi niewiele. Drzwi od strony pasażera trzeba nastawiać, lekko podnieść na zawiasach i trzasnąć z gracją, by wciśnięty w nie trzeci pasażer z przodu, nie wypadł na zakręcie. Tylne drzwi otwierają się przy lekkim pchnięciu. Klapa bagażnika się nie domyka. Michał trzyma torbę, ja trzymam Michała. Z przodu nie ma bocznej szyby, nasza z tyłu się nie otwiera. Nie ma korbki. W sumie niczego tu nie ma. Hamulców też nie ma. Zwalniamy przed górką na tyle, by nasz wehikuł nie nabrał niekontrolowanej prędkości światła. Suniemy naszą wesołą gromadką miotani turbulencjami przypominającymi lot samolotem. Obok mnie siedzi okryta po czubek nosa pani, której wycieka z torby czerwony olej. Szkoda że założyłam jasne ciuchy, myślę po cichu. Co tam ciuchy….ważne by dojechać, pukam się w głowę. Przy pakowaniu dwóch białasów do tego, rdzawego w środku pojazdu, gapie pękają ze śmiechu. This is Africa, słyszymy od przechodniów. To jest właśnie Afryka. Bezcenne.





Przydrożne warzywniaki


Dodaj napis



















Termity, latające stwory, łapane na wiadro z wodą, suszone, pieczone...idealna przekąska do lokalnego piwa

Pozdrawiamy z Togo