czwartek, 4 czerwca 2015

Dzień dziecka

Mały szkrab kuśtyka na krzywych nóżkach. Kolejny ma założone specjalne, terapeutyczne butki. Inny usztywniacze, w których ruchy przypominają drewnianego pajaca. Jedna postać nie chce przestać płakać. Przywiązana do słupa. Wygląda okrutnie, ale to część rehabilitacji. Mała nie rozumie dlaczego jest w ośrodku. Obok zapłakanej koleżanki stoi dziewczynka z porażeniem mózgowym. „Stoi” to błędne stwierdzenie. Jej wątła postać zwisa przywiązana chustami. Nie wiem co ona rozumie. Nie znam się na chorobach i ludzkiej psychice. Żadna część jej ciała nie funkcjonuje tak, jak w przypadku biegających po ulicach dzieci. Nie wiadomo czy kiedykolwiek będzie chodzić. Ale trzeba zawalczyć, dać nadzieję, próbować. Mała z wodogłowiem walczy najdzielniej. Jej ciałko wykrzywia się w każdą stronę. Trzymając metalową poręcz idzie śmiało przed siebie. Widzę ból na jej buzi. Nie poddaje się. Chodzi tak długo, aż padnie wyczerpana. Cieszy się, patrząc na zrobione przeze mnie zdjęcia. Może to dzięki nim ćwiczy tak wytrwale. Czuje się ważna. Jest radosna, pomimo swojej odmienności. To ona wita i żegna nas z radością. Mały chłopiec we wzorzystym ubranku nie podziela jej entuzjazmu. Ból jaki sprawia chodzenie wykrzywia mu, zalewającą się łzami, buzię. Musi ćwiczyć i chyba, na swój mały dziecięcy sposób, rozumie to. Podtrzymuje się wózka. Czasami łapie Michała za ręce. Naprężając całe swoje ciało, mocno ściska mu palce. Pada z wycieńczenia na schody. Na dzisiaj starczy. Dziewczynka z usztywniaczami nie chce chodzić. Może są świeże. Nie potrafi zrobić kroku. Przeszkadzają. Do tego dochodzi strach przed dziwną, nie często spotykaną białą postacią, czyli mną. Pod drabinkami leży chłopiec. Jest najstarszy. Bystry dzieciak o sympatycznym spojrzeniu. Na jego wątłych, chudych nogach leży kilkukilogramowy worek. Po godzinie wstaje i czołgając się po śliskiej posadzce dosięga wózka. Dzięki niemu może się poruszać. Ma najbardziej pokrzywione nogi. Każdy krok wygina sylwetkę . Nie poddaje się. Chodzi z wózkiem, kilkakrotnie przemierzając salę. Terapia to duży wydatek, na który stać nielicznych. Rzadko widać ojców na terenie ośrodka. Nie przejmują się losem żon i niepełnosprawnych dzieci. Przynajmniej tych kilku, o których piszę. Od miesiąca są w ośrodku. Kończy się jedzenie. Żaden z tatusiów nie przyjechał. Wieziemy żywność i część opłat za leczenie. My tylko towarzyszymy. Głównym kierownikiem zamieszania jest Robert-ksiądz, misjonarz. To człowiek o wielkim sercu. Jest przyjacielem zarówno dla obcych przybyszy jak my, przed którymi otwiera swoje serce i dom, jak i dla samotnych, bezbronnych i chorych. Troszczy się o starców. Troszczy się o tych najmniejszych. Tych zdrowych i tych niepełnosprawnych. Zbudował szkołę. Edukacja jest droga. Opłaca czesne dla dziesiątki uczniów. W małej wiosce widzi dzieci z dysfunkcją ruchową, z pokrzywionymi nóżkami lub z całkowitym brakiem umiejętności chodzenia. Nie wie czy uda się uratować wszystkie. Zaczyna od dziesięciu. Matki z pociechami zawozi do ośrodka. Opłaca leczenie. Dowozi żywność. Widzi potrzebę i działa. Później myśli o kosztach. O pieniądzach, które nie zawsze łatwo zdobyć. Zawsze się udaje. Nauczył się żyć, ufając Bogu. Jest tu po to, by służyć, by pomagać i kochać innych. Jest dla nas inspiracją i przykładem. Po krótkich, nadoceanicznych wojażach, po raz kolejny przyjeżdżamy na jego parafię. Czujemy się tu jak w domu. Robert jest dla nas przykładem, a swoją postawą zaraża innych. Stał się przyjacielem, towarzyszem i nieodłącznym elementem naszej togijskiej przygody.














































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz