wtorek, 25 listopada 2014

Mali - Z Kałachem przy szybie

Granica z Mali to szlaban, kilka namiotów, chatka. Pan z rozpiętym mundurem, wygląda jakby był cyknięty, może to tylko wyraz znudzonej i zmęczonej upałem twarzy. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam takiej spiekoty. W samochodzie mamy 48 stopni. Nie ma tłumów ani kolejek. Jesteśmy jedyni. Badanie na Ebolę, kontrola wiz, kupno ubezpieczenia na samochód na Afrykę zachodnią, odprawa celna, wszystko szybko i bezproblemowo. Ostatnia obowiązkowa wizyta przypada na żandarmerię, gdzie dowiadujemy się, że sami nigdzie nie jedziemy, obowiązkowa eskorta. Nie! Nie chcemy eskorty, nie mamy nawet miejsca, próbujemy wytłumaczyć funkcjonariuszowi. Myślimy że to wymuszanie pieniędzy i sztuczne robienie problemów. W ambasadzie nawet nie wspomniano o tym małym, ale jak ważnym szczególe rozkoszowania się pięknem malijskiego kraju z żandarmem u boku. W odpowiedzi słyszymy: jak wam się nie podoba to wracajcie do swojego kraju!. Zabrzmiało groźnie, bierzemy żandarma. Jedziemy razem, mało wesoła trójeczka z wielkim kałachem przy szybie. Dojeżdżamy do Nioro, odwiedzamy placówki celne i policję, każdemu płacimy za konieczną pieczątkę, po czym udajemy się na komisariat żandarmerii. Z Nioro do Bamako tereny zagrożone dla obcokrajowców, nakaz odgórny, każdy „biały” musi być eskortowany. Tym razem dwóch żandarmów i kwota sześciokrotnie wyższa niż za pierwszym razem. Nawet na bazarek udajemy się z ochroną uzbrojoną po zęby. Wstyd mi, czuję się okropnie wybierając pomidorki z wielkim ochraniarzem u mego białego boku. Szybko załatwiamy co trzeba i znikamy z ludzkich oczu. Potrzebne pieniądze na opłatę żandarmów. Bankomat nie działa. W kieszeni mamy tylko 5000 Franków. Wiemy, że to za mało. Nie przyznajemy się jednak. Spędzamy noc na posterunku. Rano, ku naszej radości widzimy twarze innych „ryzykantów”, którym życie nie miłe, by podróżować po Mali. Robi się raźniej. Zaparzamy kawę dla wszystkich, wyciągamy ciastka i inne przekąski. Od zaprawionych w afrykańskich podróżach dowiadujemy się, że eskorta do Bamako to rzecz normalna. Później będziemy już wolni i swobodni, by na własną rękę przemierzać malijski piękny i wielki kraj. Ataki terrorystyczne na terenach przygranicznych to nie częste, choć realne zagrożenie. Żandarmeria ryzykować nie chce, więc każdego osobiście odwozi do stolicy. Przetrzymują nas pół dnia, ale razem jest wesoło. Anton, austriacki malarz-artysta, 64 latek przemierzający kilkakrotnie afrykańskie kraje, tym razem na starym motorze. Lukas i Max, dwóch młodych stolarzy z Niemiec. Podróżują dwoma samochodami osobowymi, przy czym jeden odpala na zapych. By sfinansować swoją podróż, sprzedają je jednemu z celników w dniu naszego spotkania. Lukas zaprawiony w podróżach, Max pierwszy raz w Afryce. Michael, niemiecki przewodnik po Bamako, dołączył do chłopaków kilka dni wcześniej. Jest też Patryk i straszy pan, dwóch francuzów pracujących każdego roku w krainie Dogonów. Taką oto ekipą udajemy się z eskortą do Bamako. Ku uciesze wszystkim, szczególnie naszej, mając zaledwie 5000 FCFA w kieszeni, koszty rozkładamy na ośmiu, a żandarmów na dwa samochody. Jedziemy już o zmroku. Nasi niemieccy znajomi wsiadają na motor Antona, który w ciemnościach, z powodu słabnącego wzroku, woli nie prowadzić swojej dwukołowej maszyny. Bagaże chłopaków lądują na naszej pace. Ja usadawiam się na małym, rozkładanym, wędkarskim krzesełku. Bez pasów oczywiście, więc przy najmniejszym wypadku kręgosłup przetrąci mi się, uderzając w metalową poręcz łózka lub pofrunę prosto w przednią szybę, by wylądować na czerwonym ptaku, wymalowanym na masce naszego busa. Droga była długa i wyboista, 500 km dziur wytrząsało nami i busem. Żandarmi na coś się przydają. W większych miejscowościach należy podbić wiele papierów, okazać dokumenty, paszporty. Bez naszych ochraniarzy wszystko trwało by znacznie dłużej. Późną nocą docieramy bezpiecznie do dzielnicy Bako Djicorone, gdzie zostajemy ponad tydzień. Mały hostelik, przy piaszczystej drodze, z uśmiechniętymi twarzami dzieciaków i mieszkańców małej malijskiej uliczki. Francuzi wyjeżdżają ratować dogońską hydraulikę, reszta zostaje. Anton i Michael wynajmują pokoje, młode chłopaki śpią na dachu, bo taniej, a my, jak zawsze w naszym domu, na ulicy. Każdego dnia towarzyszy nam nasz nowy przyjaciel, mieszkaniec Bamako, poznany przez przypadek na moście nad Nigrem. Amadou Mohamadou Dicko, przyszły prezydent Mali, przynajmniej takie ma marzenia. Jak wiemy z autopsji marzenia się spełniają, więc już czujemy się zaproszeni do górującego nad miastem pałacu głowy państwa. Hostelik ma małe obdrapane patio, dwa dachy, taras. Wszystko proste, tanie, bez przepychu i pełne jaszczurek. Jest to bardziej miejscowy bar niż turystyczny dobrobyt. Każdego wieczoru przesiadujemy z tubylcami, którzy liczebnie przewyższają białych przyjezdnych.. Bamako przypomina wielką „wioskę”, wszędzie rozciąga się jeden, olbrzymi bazar. Uwielbiam klimat gotowania na ulicach i mieszanek różnych zapachów. Rano zajadamy się bułką z jajkiem u pana w budce, po drugiej stronie ulicy. Dorzucam zawsze dużą ilość majonezu i zapijam cytrynową herbatą. Po południu pani obok serwuje ryż z orzechowym sosem. Wieczorem chrupię duże fryty, sprzedawane na ulicy przez dzieciaki, skrupulatnie odliczane i pakowane w kawałek papieru. Można kupić jedną sztukę za 3 grosze lub małe pączusie za 15. Wszystko pieczone na głębokim oleju. Niezdrowe, ale jakie pyszne. Oprócz mięsa jedzenie na ulicach jest bardzo tanie. W Bamako nie gotujemy w busie, upał 50 stopni w środku stanowczo nie sprzyja. Raz wyciągamy kuchenkę na patio naszego hostelu. Gotujemy z zamiarem nakarmienia naszej szóstki Rezultat? Nikt nie wychodzi głodny, zapełniamy brzuchy innych gości, obsługi hostelu, znajomym znajomych, bywalców baru i przypadkowych ludzi. Niewinne gotowanie zamienia się w ucztę przeciągniętą do późnych godzin nocnych. W Mali, większość artykułów można kupić w małych ilościach. Bagietki kawałek, nie całą. Jajek, nie mendel, tylko jedno. Olej? Zapomnij o dużej butelce, kup dwa kieliszki przelane do plastikowego woreczka, żeby starczyło na dzisiaj. Kilogram cukru nie istnieje, kupujemy kilka łyżek. Masło? Mało kto ma lodówkę, więc kroimy je na centymetry. Europejska logika tutaj nie działa. Myślenie, że przy zakupie większych ilości płacimy mniej w przeliczeniu na sztukę, się nie sprawdza. Kupujesz mało, płacisz mało. Kupujesz dużo, płać więcej. Malijczycy to wyjątkowo radosny naród. Żartują ze wszystkich i wszystkiego. Ostatnim hitem sezonu jest, siejąca na całym świecie postrach, Ebola. Poznając nową osobę, cofają rękę z zabawnym wyrazem twarzy, krzycząc Ebola! Towarzyszą temu salwy śmiechu, który zaraża współbiesiadników. To jeden ze sposobów, by wyśmiać śmiertelną chorobę i nie popaść w paniczny, obecny w wielu krajach, strach. Oprócz śmiechu tańczą, śpiewają i lubią zabawę . Nocne, klubowe życie Bamako jest warte doświadczenia. Muzyka na żywo tak inna, niż w Europie. Malijczycy słysząc muzyczne dźwięki zamieniają się w pląsające i wyginające do rytmu ciała. Mężczyźni tańczą w swoim gronie. Ich ruchy przypominają niekiedy godowe rytuały ptaków. Kobiety pełne seksapilu, wyglądające jak z okładki magazynu z modą, powabnie poruszają się na parkiecie. Mają taniec we krwi. Słysząc dźwięki zaczynają tańczyć, nie ważne czy wieczór, noc, czy środek dnia. Miło widzieć kobiety pokazujące swoje kształty, z odkrytymi ramionami, dekoltami i plecami. Nareszcie, po ostatnich miesiącach w muzułmańskich krajach, czuję, że kobiety są kobietami, są z tego dumne i mają do tego prawo. Nie umniejszając oczywiście muzułmankom, które w swych strojach wyglądają pięknie, jednak dla mnie, to zbyt odległa kultura, bym jako kobieta mogła się w niej swobodnie poruszać. Malijczycy są hojni i bardzo towarzyscy. Jednego dnia czterokrotnie dostajemy wodę mineralną za darmo. Upalny dzień, my nie mamy drobnych, a trzeba pamiętać, że w Mali wydanie reszty z grubszego banknotu może graniczyć z cudem. Nie stanowi to jednak problemu, każdy częstuje nas wodą bez sekundy zastanowienia. Chodząc uliczkami Bamako, spotykamy przeróżne, kolorowe postacie. Jedną z nich jest muzyk-artysta Leo. Oprowadza nas po zakątkach malijskiej stolicy, pokazuje artystyczne miejsca i parki oraz gra nam na malijskie korze, tradycyjnym instrumencie. Czas ruszyć dalej, pierwsi wyjeżdżają Lukas i Max. Nas czeka jeszcze wizyta w ambasadzie Wybrzeża Kości Słoniowej. A dokładnie trzy wizyty, w tym jedna na motorze Antona w trzy osoby, zakończona osiemnasto-złotowym mandatem. Policjant wlepił mandat, po czym pozwolił jechać, dalej w trzy osoby. Zawsze jest szansa, że złapie nas ponownie. Motor w Bamako to podstawowy środek transportu, a widok trzech na jednym nikogo nie dziwi, chyba że jest się białym i wjeżdża w zakaz dla motorów. Z wizami w paszportach wyruszamy z Antonem nad jezioro w Selenge z zamiarem pozostania kilku nocy i pooddychania świeżym powietrzem. Bamako jest pełne uroku, ale stopień zanieczyszczenia spalinami, przy dłuższym pobycie w centrum, skutkuje potwornym bólem głowy. Kilka dni zamienia się w jedną nockę z powodu „rozprzestrzeniającego się” w Mali wirusa Eboli, ku ścisłości, zanotowano pięć przypadków. Nie żebyśmy my się jej bali, ale patrząc na sterylność ambasady Wybrzeża Kości Słoniowej, obowiązkowe mycie rąk, dezynfekcja i pomiar temperatury przed wejściem, nasuwało przypuszczenia, że wjazd do ich kraju może zostać utrudniony. Jadąc przez maleńkie wioski z dala od głównej trasy pojawia się przed nami budynek z angielskim napisem „Church for everyone” ( tłum. Kościół dla każdego). Po kilku miesiącach odgłosów dobiegających z meczetów, to miłe zaskoczenie. Jest niedziela, tłum w środku, na zewnątrz bazarek. Zaopatrzenie zrobione, idziemy zobaczyć co się dzieje. Wygląda na pokaźnych rozmiarów zgromadzenie. Chcemy nie zauważenie pójść na tyły. Nie ma mowy, w wejściu wita nas przemiła pani i prowadzi gdzie? Do pierwszego rzędu dla „vipów”, tuż przy pastorze, twarzą do wszystkich zebranych. Tutaj to dopiero się dzieje. Jest głośno, ludzie są pełni pasji dla Boga, wykrzykują, tańczą, bębnią i klaszczą. W Afryce wielu w coś wierzy. Duchowość to nie historie fantasy, to codzienność. Ludzie nie zawsze są jednak świadomi zagrożenia magii, w którą pokładają ufność. Podczas tego spotkania, to widać, czuć i słychać. Nie jednostki, ale dziesiątki osób zostaje uzdrowionych i uwolnionych z demonicznych opresji. Na imię Jezus złe duchy szaleją, miotając ludźmi jak marionetkami. Dziesiątki nawracają się, ogłaszając Jezusa jako zbawiciela. Na pytanie czy to dzisiaj aż tyle się dzieje, słyszę: nie, tak jest na każdym spotkaniu.



Max, Lukas, Anton i Amadou
Ulice Bamako...


Dzieciaki z dzielni
Widoki z dachu hostelu
Miszkanka hostelu
 


Poza Bamako



Jezioro Selenge
























Zbiory bawełny
Amadou! Mr President! We wish you all the best!














  

czwartek, 13 listopada 2014

Mauretania - Terroryści

Zastanawiam się skąd biorą się w mojej głowie wyobrażenia o krajach, w których nigdy nie byłam. Nie pamiętam bym czytała jakiekolwiek książki lub oglądała filmy o Mauretanii, ale kojarzyła mi się ona z krajem „mlekiem i miodem” płynącym, z bujną roślinnością i owocami na drzewach. Nic bardziej mylnego. Połowa Mauretanii to pustynia. Nie ma nic oprócz piachu, ale za to jakiego. Czysty, gładki, piękny, wędrujący po asfalcie. Diuny ciągną się wzdłuż drogi. Wielbłądów więcej niż ludzi. Rzadko mijamy osady. Jeśli tak, to składają się z zaledwie kilku namiotów, które stanowią tutaj główne domostwa. Przez kilkaset kilometrów nie ma możliwości kupna chleba. Mamy zapasy ryżu, makaronu, więc spokojnie jedziemy przed siebie. Raz dostrzegam wiszące, suszone ryby. Jest to w większym skupisku namiotów i małych chatek, z których wysypuje się gromadka dzieci proszących o podarunek. Tereny pustynne to duża bieda. Do stolicy, Nawakszut nie ma ani jednego miasta. Stolica to pierwsze, podczas naszej podróży, które zauroczyło nas swoim pozytywnym chaosem i ogromnym bazarem. Jest bezpiecznie, przyjaźnie, bez naganiaczy. Jesteśmy „inni” na zewnątrz, ale czujemy się jak u siebie. Brak zasad ruchu ulicznego, łażący wszędzie ludzie, jazda pod prąd i rozbrzmiewające trąbienie, po raz pierwszy nie przeszkadza, ale wywołuje uśmiech na twarzy. Jest sobota. Od dawna mamy problem z czasem, dni tygodnia zlewają się w jedno, myśląc więc, że to dzień roboczy udajemy się do ambasady Mali po wizę. Szczęśliwie, miły pan konsul na nadmiar rozrywek nie narzeka, więc sobota nie przeszkadza mu w wypełnieniu dla nas wszelkich formalności. Z zyskiem dla nas, bo po pierwsze bez kolejek, po drugie na spokojnie i bez stresu, a co najważniejsze za rozsądną cenę. Miłe zaskoczenie w porównaniu z mauretańską granicą gdzie załatwienie wjazdu trwało długie godziny z nocką włącznie. Islamska Republika Mauretanii, sama nazwa wywołuje dreszczyk. Graniczna przeprawa to nie lada wyczyn. Gdybyśmy stosowali zasadę wciskania banknotów w dłonie funkcjonariuszy, być może nie spędzilibyśmy na granicy 20 godzin. Siedząc bez końca w korytarzu lub baraku biurowym widzimy mnóstwo sytuacji, gdzie spoceni od temperatury i brudni od kurzu „tranzyterzy”, wręczają pieniądze z rąk do rąk, czasami jawnie czasami na zewnątrz, w ukryciu. Sama wiza to jeszcze nie problem, jeśli się wie gdzie pójść. My nie wiemy, więc cała zabawa zajmuje nam znacznie więcej czasu, niż przeciętnemu mieszkańcowi Afryki. Jeden ze strażników granicznych pokazuje nam gdzie rozpocząć przygodę z mauretańską formalnością. Uff, oddycham z ulgą, wdzięczna za pomoc pośrodku chaosu. Czar pryska w momencie zażądania przez strażnika zapłaty za wskazanie odpowiedniego budynku. Nie płacimy, uznajemy to za żart. Wiem, że Afryka to nie zawsze lekki kawałek chleba, jednak my, zamiast na dolarach, sypiamy w samochodzie, więc robimy co się da, by nie płacić za coś, za co nie powinniśmy. Wiza załatwiona. Problemy rozpoczynają się dopiero z samochodem. Dwa dokumenty z kilkoma pieczątkami wymagają najęcia specjalnej osoby zwanej „tranzyterem”. Nie możemy sami podejść do pięciu urzędników po papiery i pieczątki, nie jesteśmy z Mauretanii, więc nie znamy zasad i według urzędników nic nie zdziałamy. Oczywiście trzeba zapłacić. Nie zapłacimy. Robi to urzędnik wyższej rangi, który dzień wcześniej służy nam pomocą w tłumaczeniu w biurze szefa wszystkich szefów. Po coś ten szef jest, ale na pewno nie po to by pomóc, przynajmniej nie nam. Granice zamykają już o 18stej, więc spędzamy na niej noc, by o świcie, po czterech godzinach czekania, ktoś zajął się „naszą sprawą”. Wiza to koszt 50 euro. Nie ma możliwości tańszej i na okres krótszy niż miesiąc. Nasz samochód natomiast musi opuścić kraj teoretycznie w ciągu siedmiu, w praktyce sześciu dni. Czy wam również nie zgadza się kalkulacja? Równa się to morderczej jeździe, w niewiarygodnym upale i w stresie, by zdążyć na czas. W przeciwnym razie możemy spodziewać się problemów lub konfiskaty pojazdu. Nie chcemy się o tym przekonać więc docieramy na czas, ale łatwo nie jest. W stolicy istnieje możliwość przedłużenia samochodowych papierów. Przechodzenie po raz kolejny przez wszystkie formalności mija się z celem. Ruszamy przed siebie, prosto do Mali. Mauretańska kraina oprócz swojego piękna usiana jest patrolami żandarmerii, policji i kontroli celnej. Sprawdzano nas ponad 40 razy. Posiadanie pliku kopii paszportu, wymaganej przy każdym spotkaniu z funkcjonariuszem, to bezcenna rada. Wbrew plotkom, zasłyszanym na granicy, nie ma wymuszania pieniędzy, łapówek lub niesprawiedliwych mandatów. Wszystko idzie gładko, z wyjątkiem niebezpiecznych terenów przepraw transsaharyjskich graniczących z Mali. Dla nas wszystko dobrze się kończy, ale z doświadczenia wiemy, że turyści tamtędy nie jeżdżą. Coraz mniej samochodów i coraz gorsze drogi, które pokazują nam nowy wymiar dziur. Doceniam teraz polskie trasy. W Mauretanii, przechadzające się, ogromne stada zwierząt, to nie rzadkość. Wychodzą nocą na drogę, więc jazda po zmroku wysoce nie wskazana. Za stolicą, w kierunku Mali rozciąga się piękna sawanna, usiana coraz większą ilością osad i małych wiosek. Widok bawołów, wielbłądów, osłów czy krów wylegujących się na rozległych terenach lub przemierzających kilometry, skubiąc spokojnie trawy, to balsam dla oczu. Gdy różne gatunki, od małych po duże, żyją razem, nie przeszkadzając sobie nawzajem, to czuć w tym harmonię i spokój. Gdyby ludzie tak potrafili, świat stałby się dużo spokojniejszy. A jeśli chodzi o stworzenia, to mamy pasażera na gapę, Felixa, myszę albo jaszczura. Podróżuje z nami od granicy. W ciągu dnia śpi, w nocy hałasuje, buszując po spiżarce. Rozmawiamy z nim każdego dnia, dając szansę wyjścia na powietrze. Nie słucha. Chyba dobrze mu z nami, ale wspólne podróżowanie odpada. Damy mu czas, inaczej poleje się krew. Im dalej w głąb kraju tym klimat gorętszy. Temperatury sięgają 45 stopni w cieniu, powietrze parzy, a my…w samochodzie. Około 12stej czuję ból przymykanych powiek, a obrócenie głowy wymaga niemałego wysiłku. Nagle ciało zaczyna zwalniać tak, by przetrwać do 17stej. Jedyny przyjemny moment w ciągu dnia to od 6 rano, kiedy wstaje słońce. Zaledwie po trzech godzinach żar leje się z nieba. Ludzie wylegują się pod niskimi namiotami, wyglądającymi jak miejskie, przydrożne, zadaszone leżanki. Nie obyło się bez przygód. Zawsze staramy się znaleźć nocleg przed zachodem słońca, później zapada ciemność, a małe niewinne drogi w bok, mogą okazać się niebezpieczną pułapką. Stało się! Zakopaliśmy się na dobre. Po chwili samotnej walki z trzy tonowym ciężarem zjawia się pomoc. Młody chłopak, kopie, robi co może, nie udaje się. Po pół godziny pojawia się z żandarmem. Nie możecie tutaj zostać, słyszymy. Tereny przygraniczne, zbyt niebezpiecznie, roi się od terrorystów. Musicie jechać na nasz posterunek, mówi żandarm. Samochód nawet nie drgnie. My go jednak nie zostawimy. Nigdzie nie jedziemy, mówię. Żandarm absolutnie się nie zgadza. Łamaną mieszanką różnych języków znajdujemy satysfakcjonujący obie strony kompromis. Przyjedzie do was dwóch żandarmów, będą spali na zewnątrz i ochraniali was przed mordercami, mówi żandarm. Tylko nikomu nie otwierajcie!, padają ostatnie instrukcje. Zostajemy sami, oczekując nocnych strażników. Noc w pełni, oprócz piachu pustyni, dookoła nie ma nic. Nagle podjeżdża kilka samochodów, pustynną ciszę wypełnia odgłos silników i gniewne, męskie okrzyki. Rozwścieczona banda podbiega do auta, wali pięściami i coraz mocniej potrząsa naszym, zakopanym głęboko w piachu, busem. Terroryści, rebelianci, mordercy ! Modlę się o cud, wierząc że przeżyjemy, Michał bierze nóż i jest gotowy dźgnąć rękę, która wsuwa się przez lufcik w naszej mini kuchni… Nagle opada z sercem w gardle na podłogę. To żandarm! Z całą grupą chłopaków do pomocy. Czy to miał być żart? Może nauczka? A może dobra historia do opowiadania wnukom. Około dziesięciu młodych mężczyzn. Łopaty w ruch, przekopują pół pustyni, by wyciągnąć busa i przetransportować nas w bezpieczne miejsce. Sposób pracy Afrykańczyków to dla nas, Europejczyków, totalny chaos. Jest głośno, gwarno i krzykliwie, brak organizacji i przemyślanych ruchów. Liczy się wykonanie zadania, bez zastanowienia się nad konsekwencjami uszkodzenia naszego trzy i pół tonowego domu. Udało się. Nie wiem ile trwała akcja, ale samochód wyciągnięty. Większość z młodzieńców natychmiast wskakuje do swoich samochodów. Niektórzy mają nawet 20 kilometrów do pokonania, co na tych terenach, może być nie lada wyzwaniem. Czy powinniśmy się jakoś odwdzięczyć? Coś im podarować?, myślę głośno. Z wyjaśnień rozumiem, że Allah kazał im nas wyciągnąć, nie chcą nic w zamian. Pod czujnym okiem żandarmów, spędzamy noc na posterunku. Dla wyjaśnienia, posterunek to namiot przy drodze, w małej wiosce, gdzie co jakiś czas przejeżdża samochód główną i jedyną drogą, gdzie łażą zwierzęta i kręci się ospałe życie. Rano niemiła niespodzianka - uszkodzona chłodnica. Akcja ratunkowa zeszłej nocy zakończona sukcesem, ale bez chłodnicy nigdzie nie zajedziemy. Jesteśmy daleko od jakiejkolwiek cywilizacji, za kilka dni musimy wyjechać z kraju, w głowie pustka. Nie naprawię jej, mówi Michał. Nie mam czym zakleić dziury. W głębi serca wiem, że wszystko się uda. Daję Michałowi chwilę na rozruch i głębszy oddech. Zaraz coś wymyślisz, mówię przekonująco. Po chwili wpada na pomysł znalezienia starej puszki po napoju, w samochodzie mamy specjalny klej, będzie działać. Puszka jest, czasami pomysł na porozrzucane wszędzie śmieci, może się przydać. W potwornym upale udaje się naprawić usterkę. Kolejny dzień spędzamy jak typowi Mauretańczycy, leżąc w cieniu przy drodze, gapiąc się na przejeżdżające samochody i czekając na zelżenie upału. By klej dobrze wysechł, musimy tu spędzić kolejną noc. Mauretania to biedny kraj. Upał, bieda i wielki karabin u boku może zaburzyć co niektórym trzeźwe myślenie. Jeden z uzbrojonych po zęby żandarmów coraz częściej przechadza się obok naszego domu. Patrząc na kilka par naszych starych butów, coraz większe zaciekawienie maluje się na jego twarzy. Co mi dasz?, mówi w końcu do Michała. Nic ci nie dam, mówi Michał. Musisz dać mi jakiś prezent. Sytuacja powtarza się kilkakrotnie. Sama już nie wiem, czy lepiej ukrywać się przed terrorystami, czy przed stróżami prawa. Odegram scenkę, oznajmia Michał. Udam, że dzwonię do ambasady. Podchodzi do namiotu żandarmów z pytaniem gdzie dokładnie jesteśmy. Udaje, że wybiera numer i głośno rozmawia z wyimaginowanym konsulem. Zadziałało! Jeden z nich skoczył na równe nogi i do wieczora nie pozwala nikomu podejść do naszego busa. Tuż o świcie ruszamy dalej. Chłodnica działa bez zarzutów i tak już zostanie do końca naszej Rainbow Truckowej przygody. Dojeżdżamy do granicy z Mali, podpisujemy papiery, że jesteśmy świadomi na co się porywamy i że wjeżdżamy do kraju na własną odpowiedzialność. Ahoj przygodo.






Pas czterech kilometrów strefy buforowej między Saharą a Mauretanią...



































Czasami drogi gładkie jak stół...
..czasami pełne kurzu...
... czasami dziur



Często można spotkać 4 reinkarnację przeróżnych pojazdów