niedziela, 1 grudnia 2019

Chłopcy z Anderson Street

Za każdym razem, gdy przechodzę, nie patrzę w ich stronę. A może tylko trochę, bardziej po to by nikt mnie nie obrabował. Ale czuję zapach moczu i brudnych ciał. Żyją pod drzewem. Czasami jest ich niewielu, czasem ponad dwudziestu. Widzę ich po raz pierwszy w 2016 roku. To wtedy dołączam do Dignity…

ZATRZYMAJ SIĘ - słyszę w głowie głos, gdy pewnego dnia mijam drzewo. Wiem że to Bóg, sama nie wpadłabym na tak przedziwny pomysł. Zatrzymuję się, rozglądam. Patrzę na twarze żyjących tam ludzi. Kucam, by spojrzeć im głęboko w oczy. Po raz pierwszy otwieram uszy, aby wysłuchać ich historii. Otwieram również swoje serce… Tego dnia modlę się o wielu.

NAKARM ICH - słyszę ponownie. Przynoszę jedzenie. Staję pośrodku mieszkających pod drzewem i pytam kto jest głodny. Podniosła się każda ręka. Biorą kanapkę i czekają.
-Na co czekacie? - pytam.
-Chcemy się pomodlić - słyszę w odpowiedzi.
-Nie musicie się modlić, żeby dostać ode mnie jedzenie - mówię.
-Ale chcemy.
Łapiemy się za ręce, tworząc duży krąg na środku chodnika i dziękujemy Bogu.
-To naprawdę Bóg cię tu dzisiaj przyprowadził - słyszę.
-Dlaczego - pytam
-Byłem głodny i modliłem się o jedzenie - mówi jeden.
-Dziękuję, że nas dostrzegłaś i nie potraktowałaś jak szumowiny – mówi kolejny.

UWIELBIAJ Z NIMI – słyszę pewnego dnia. Przyprowadzam dziewczynę z gitarą. Biorę mój bęben. „Nie zapomniałem o tobie” to tekst piosenki, który tego dnia rozbrzmiewa na najmroczniejszej ulicy naszego miasta. Krótki, ale mocny. Chłopcy zaczynają tańczyć i śpiewać Bożą prawdę nad swoim życiem, niektórzy dokładają różne słowa, inni bujają się w rytmie muzyki w stylu reagee ... Mijają dwie godziny ... dołączają przechodnie ... radość i pokój zawitały również i zagościły na twarzach wielu.

Narkomani. To są ci, których widzę każdego tygodnia. Podajemy sobie ręce na przywitanie. Wymieniamy uprzejmości. Nie czuję już zapachu brudnych ciał. Nie widzę bezdomnych. Widzę synów Najwyższego. Patrzę na nich w sposób, w jaki widzi ich Bóg, z ich potencjałem i przeznaczeniem dla ich życia. Nie odwracam już wzroku, jak wielu przechodzących obok drzewa. Teraz szukam ich, gdy ich tam nie ma. Rozglądam się, gdy myją samochody by zarobić na narkotyki.
Wszyscy mają domy, ale są uwięzieni. Utknęli na ulicy, aby karmić swoje uzależnienie. Wołają o pomoc. Wołają o zmianę… Wołają o wolność, którą stracili. Wielu z nich miało pracę, ukończyło szkoły, miało rodziny. Wszystko przepadło. Narkotyki zabrały im życie pozostawiając pustkę i zniszczenie.

Przyprowadzam znajomą na ulicę. Przedstawiam ją chłopcom. Rozmawiamy z jednym. Mówię jej, że on poważnie myśli o wydostaniu się z nałogu.
On nie jest jedyny, słyszę od stojącego za nim kolegi…
Wiem, wiem... - odpowiadam lekko zawstydzona że w tłumie potrzeb skupiłam uwagę tylko na jednym.

Pewnego ranka idę do biura. Dwóch z nich czeka na zewnątrz. Są zdesperowani by skończyć z narkotykami. Proszą o wysłanie na odwyk. Siadam z nimi na krawężniku by spisać potrzebne mi dane. Obiecuję pomóc. Żegnamy się... Dowiaduję się później że jeden z nich został aresztowany... nie widziałam ich więcej.

Zabieram kolejnego do biura. Przygotowuję kawę Rozmawiamy. Daję mu czystą koszulkę po Michale. Po godzinie mówię że muszę już iść do domu… ​​On wraca na ulicę. Obiecuję pomóc…
Obiecuję wielu… Moje serce pęka za każdym razem, gdy obiecuję i zostawiam ich na ulicy…

„Daj mi pomóc jednemu”, modlę się... A potem kolejnemu – dodaję.
Do tej pory wysłaliśmy kilku na odwyk. Niektórzy nie dali rady, wrócili na ulicę. Niektórzy wciąż walczą o życie.

Tydzień temu zawożę kolejnego do ośrodka. Zbieram go z ulicy o 8 rano. Nie miał pojęcia że to dzisiaj. Wygląda słabo.
Jesteś głodny?- pytam tylko dla formalności, wiem że oni zawsze są głodni.
Zatrzymuję się przy naszym biurze. Tam na ulicy za 3 zł kupuję trochę makaronu z sałatką i kawałkiem kurczaka .
Kiedy ostatni raz coś brałeś? -pytam
Wczoraj wieczorem.
Jedziemy do ośrodka, zostaniesz tam wiele miesięcy, może rok, jesteś zdecydowany?
Tak.
Jeszcze dzisiaj zobaczy cię lekarz – dodaję bo widzę że to kwestia godzin zanim dopadnie go ból.
Kiwa tylko głową. Jedziemy 30 minut w ciszy. Słabnie w oczach. Na miejscu pracownik ośrodka czyta regulamin, robi wywiad. Ja widzę że nowy pacjent zapada się coraz głębiej w fotelu. W końcu go zabierają.
Dasz radę – krzyczę na do widzenia.
Kiwa głową, widzę w jego w oczach ból, strach, ale również nadzieję.

Każdego dnia cieszę się że nie dostaję żadnej wiadomości, oznacza to że nie uciekł, że walczy, że daje radę. Ostatnie jedenaście lat brał najcięższe i najgorsze narkotyki jakie można tu znaleźć. Wyjście z tego to walka każdego dnia. Potrzebna jest nie tylko determinacja, ale i cud. Da radę, zmieni swoje życie, wierzę mocno, inaczej nie robiłabym tego co robię.
Za kilka dni idę znowu na ulicę... Wskaż mi kolejnego do wyciągnięcia z tego bagna – mówię w myślach.

Po co to wszystko? Bo tak na prawdę tak niewiele potrzeba by uratować komuś życie, przywrócić godność, pomóc w powrocie do domu, do matek, żon, dzieci. Wystarczy nie odwracać wzroku, powiedzieć TAK na ten cichy głos w głowie który zachęca do niesienia zmian... resztę zrobi On. Bez Niego nie możemy nic. Sytuacje jakie widzę są często zbyt beznadziejne i ja nie mam rozwiązań, ale On ma.
Wiem że na ulicy chłopcy zginą. Zabiją ich narkotyki, choroby lub przestępczy światek, w którym tkwią po uszy.

Średni miesięczny koszt w ośrodku to około 10.000 Randów, czyli około 2700 zł. My dostaliśmy cenę 1500 Randów, czyli około 400 zł. Nie pytajcie jak. To jeden z tych cudów.
400 złotych miesięcznie to niewiele by podarować komuś nowe życie. Jeśli szukasz możliwości by uratować jedną osobę poniżej link. Leczenie to minimum 6 miesięcy. Rekomendowany rok. Po odbyciu leczenia pacjenci mają możliwość nabycia nowych umiejętności, które pomogą im znaleźć pracę lub pracować na farmie która należy do ośrodka.

Pozdrawiam Was ciepło
https://irisdignity.org/donate/rehab-project/

czwartek, 28 lutego 2019

Małe wielkie rzeczy

"Nigdy nie widziałam oceanu"- przyznaje jedna z najstarzych dziewcząt z naszej wioski.
"Ja też nie"- dodaje druga.
Z okazji ukończenia szkoły średniej mężczyźni zabierają absolwentki na uroczystą kolację. Michał, Jon, Garret i Jean wśród wielu rozmów tamtego wieczoru wychwytują to małe wyznanie. Nieśmiałe marzenie dwóch dziewcząt sprawia że po kilku miesiącach stopy tych małych, dużych i najstarszych dzieci z naszej wioski lądują w słonej wodzie Oceanu Indyjskiego. Najmłodsze z naszej afrykanskiej rodziny ma zaledwie kilka miesięcy, najstarsze są mamy mieszkające z dziećmi. Żadne z nich nigdy nie widziało plaży, nigdy nie grzęzło w piasku, nie uciekało przed falami, nie szukało muszelek, kamyków lub innych oceanicznych skarbów.
Jedziemy na plażę – oznajmiamy tydzień przed wyjazdem. - Całe MCV (Michaels Childrens Village) jedzie na wakacje. Pierwsze w ich życiu.
Małe dzieci otwierają buzie z zachwytu gdy Tanya, misjonarka z RPA, pokazuje im ocean na wyświetlaczu swojej komórki.
Jon i Elina, misjonarze z Finlandii i Norwegii dopinają ostatnie szczegóły. To oni włożyli najwięcej pracy by spełnić marzenie dziewcząt. Garret, misjonarz ze Stanów do ostatniej chwili zbiera fundusze. Tanya układa menu i rozdziela kuchenne obowiązki pomiędzy misjonarzy, by nie tylko dzieci ale i mamy miały swoje pierwsze w życiu wakacje na plaży.
Michał sprawdza przyczepy na bagaże. Ja zaopatruję wszystkich w zakupy spożywcze. Jest już bardzo późno, wpada do nas kolejno kilkoro ludzi. Ktoś na herbatę, ktoś coś potrzebuje, ktoś na kawałek kurczaka. Pakuję ostatnie drobiazgi. Jesteśmy tu jak rodzina, nasi misjonarscy goście nie potrzebują by ich zabawiać. Pobudka 3:30, o czwartej zaczynamy pakować samochody. Mamy do przewiezienia około 35 osób. Planowany wyjazd o godzinie 4:30 nie wychodzi. Przed 6 rano jesteśmy zaledwie 30 km od naszej wioski, gdzie łapiemy gumę w jednej z przyczepek. Zamiast się smucić, tańczymy z Comellą, misjonarką ze Stanów i Nel, moją najlepszą córką na stacji benzynowej przy cichych dźwiękach muzyki. Jedziemy na plażę ! I to jest najważniejsze.
Nigdy nie zapomnę pierwszej chwili zanużenia stóp w wielkiej wodzie. Zachwyt i radość na wszystkich twarzach to bezcenne doświadczenie.
Pozwala mi to jeszcze bardziej doceniać przygody i podróże, których
mogłam doświadczyć w swoim życiu. Jeszcze bardziej pragnę celebrować każdą chwilę i cieszyć się nią jakby to była ostatnia lub pierwsza rzecz w moim kruchym życiu. Plaża... Wydawałoby się zwykłe miejsce, a jednak dla wielu okazało się tak niezwykłe.

Nasze mamki dwie godziny leżą na brzegu ochlapywane falami oceanu. Dzieciaki szaleją, piszczą, uciekają przed rwącym prądem. Nikt nie siedzi bezczynnie, wszyscy łapią całymi garściami te radosne, wakacyjne chwile. Nie należę do osób które zawsze i wszędzie kochają tłum. Moja introwertyczna strona zaczęła domagać się chwili samotności. Nelka śpi spokojnie, reszta dzieciaków jest pod opieką kilku misjonarzy. Wymknę się, myślę. Tak rzadko mam chwilę samotności. Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam sama na spacerze. Tak bardzo uwielbiam chodzić brzegiem oceanu. Idę...Po kilku krokach słyszę cichy głos gdzieś z tyłu mojej głowy:
-"Wracaj i weź z sobą dzieciaki"
- Naprawdę? - myślę sobie
Idę jeszcze kilka kroków próbując przekonać samą siębię, że ten głos to nic ważnego."Przeciez wszyscy świetnie się bawią, po co psuć im te chwile", dyskutuję sama z sobą.
- "Wracaj i weź ze sobą dzieciaki" – słyszę ponownie
Aaaaaaaaa....eeeeeeeee..... jęczę.
Wiele świeżo upieczonych mam pewnie zgodzi się ze mną, że samotny spacer, cisza, spokój to luksus i odległe marzenie. Chyba, że należę do wyjątków i powinnam zwalczyć tą samolubną, egoistyczną potrzebę.
- No dobra... - mruczę pod nosem. Wracam...
-Kto chce zbierać ze mną muszelki nad brzegiem oceanu?! - krzyczę, próbując przedrzeć się przez ścianę szumu fal i radosnych okrzyków dzieci.
- Ja...ja...ja... - przybiegają do mnie, po czym ruszamy razem w poszukiwaniu skarbów.

-"Jaki był wasz najpiękniejszy moment na wakacjach" – pytam naszych nastolatek podczas
cotygodniowych spotkań.
-"Zbieranie muszelek" – słyszę w odpowiedzi
Nie było to wyznanie, którego spodziewałabym się na pierwszym miejscu. Czuję jak rośnie mi serce. Przecież to takie nic. To tylko krótki spacer brzegiem oceanu i kilka garści często popękanych muszelek. A jednak... A gdybym nie posłuchała cichego głosu i nie wróciła po dzieciaki? Co wtedy? Pewnie nic...z pewnością ktoś inny poszedłby z nimi brzegiem i napychał kieszenie wyłowionymi skarbami, a mnie ominęłaby chwila dzielenia radości z innymi. Ciekawe jak często lekceważymy te małe rzeczy na korzyść naszej wygody... takie nieznaczące... nie mające wpływu. Chcemy robić wielkie rzeczy, zmieniające otaczającą nas rzeczywistość. Chcemy ratować biednych, walczyć o należące się nam prawa. No bo co za znaczenie ma spacer brzegiem oceanu? A może właśnie ma? Może zanim zaczniemy zbawiać świat musimy zatrzymać się dla jednostki? Sprawić uśmiech na twarzy dziecka. Spełnić malutkie marzenie, zrobić te małe wielkie rzeczy których nikt nie widzi, a które w pędzie życia mają największe znaczenie. Takie małe nic a takie wielkie jednocześnie... Obym nigdy nie lekceważyła tego cichego głosu, który z tyłu mojej głowy podpowiada rzeczy dalekie od mojej egoistycznej natury. To one, małe akty uprzejmości zmieniają rzeczywistość...

Ściskamy was kochani i mam nadzieję do usłyszenia wkrótce...























środa, 2 maja 2018

Guest House

Mały, duszny pokoik. Nie ma okien, jest tylko materac i cienkie ściany. Jestem przekonana, że jednym kopniakiem  z łatwością przebiję się do sąsiada. Zamieszkują go dwie młode dziewczyny, przyjechały wczoraj.
Ile masz lat skarbie? – pytam.
22 – odpowiada jedna.
Nie wierzę im, nie mają dwudziestu. Są bardzo młode. Makijaż, odpowiednie ciuchy i peruki dodają im kilku lat.
Przyjechałyśmy z Johannesburga, tylko na kilka dni, maksymalnie miesiąc – słyszę.
- Wracajcie do domu póki jeszcze możecie – przekonuję. Pakujcie walizki. Nie możecie tutaj zostać. To miejsce was zniszczy.
Są uśmiechnięte, z iskierką w oku. Kiwają głową, że wrócą do domu. Dajemy im numery telefonów i namiary na nasze biuro.
- W razie problemów przyjdźcie do nas- mówimy.
Dobrze że spotkałyśmy je dzisiaj, na świeżo jest większa szansa by uchronić je od zła w jakie pakują swą młodość, myślę.
... Jedną z nich spotykam po kilku miesiącach. Zniknął uśmiech. A oczy? Są martwe, nie ma w nich radości, iskry, życia. Widzę strach, rozbiegany wzrok, jakby w obawie przed czymś lub przed kimś. Już nie mówi o powrocie do domu. To miejsce ją zjadło, zatruło. Gdy przytulam ją na powitanie widzę łzę w oku.
- Mam mnóstwo problemów – mówi.
Nie chce wdawać się w szczegóły. Szybko odchodzi...

              Deborah ma już wnuki. Jest tutaj od kilku lat. Nie wygląda jak babcia z naszych wyobrażeń, która mogłaby siedzieć w ciepłych kapciach i dziergać sweterki na drutach. Nie... Tutaj dzieci pojawiają się znacznie szybciej niż w Europie. W wieku dwudziestu lat możesz być mamą trójki. Pierwsza pociecha zazwyczaj rodzi się zanim mama dosięgnie pełnoletności, więc do czterdziestki z pewnością pojawią się wnuki. Deborah jest z Zimbabwe, nie ma papierów, ani pozwolenia na pracę. Zarobione pieniądze wysyła rodzinie. Nie widziała ich już bardzo długo. Chciałaby być z dziećmi, ale jak? Kto zarobi na ich utrzymanie? Kilka lat temu przyjechała do Republiki Południowej Afryki. Marzyła o innym świecie.
     - Tutaj jest lepsze życie, tu znajdę pracę – myślała.
Minęły lata...

Jessica, 23 lata. Od sześciu lat mieszka w tym zatęchłym miejscu. Zmienia tylko pokoje. Ma dzieci... ktoś... gdzieś się nimi zajmuje. Czy rodzina wie co robi? Nie... Rzadko kto wie czym zajmują się opisywane przeze mnie kobiety.

Gdy po raz pierwszy poznaję Sarę, dzieli pokój z kilkoma innymi dziewczynami. Drzwi wejściowe zamykane na kratę, w środku kilka łóżek, każde przedzielone kotarą - daje to namiastkę  prywatności. Sara jest przyjazna, otwarta, mówi świetnie po angielsku, skończyła szkołę średnią. Na materacu obok leży jej koleżanka, w przeciwieństwie do Sary nie chce rozmawiać. Obok na stołeczku siedzi kolejna, jest już po kilku piwach. Pierwszych kilka minut chce pokazać jaka jest twarda. Poznałyśmy się kilka tygodni temu, gdy była trzeźwa. Teraz udaje, że ma życie pod kontrolą. Patrzę jej w oczy i przytulam. Ten, wydawałoby się mały gest sprawia, że łzy lecą jej po policzkach, cała zbroja ukrywająca emocje opada. Na trzeźwo nie pokazałaby łez, tutaj musi być twarda.
Oprócz dziewczyn, kotar, które przedzielają łóżka, okratowanych drzwi i okien, oprócz handlarza narkotyków, o którym później i karaluchów, które nie boją się ludzi, na łóżku Sary leży ktoś. Nie byle kto. Mały człowieczek zapakowany jedynie w pieluszkę. Jest piękny. Ma siedem miesięcy, na imię mu Erick. Pomimo zaduchu i braku świeżego powietrza on śpi spokojnie. Za chwilę otworzy swoje piękne, duże, czarne oczy. Biorę go w ramiona. Patrzy na mnie z zaciekawieniem. Nie płacze. Jest za malutki, by zrozumieć gdzie mieszka i co dzieje się dookoła. A może się mylę? Może obecne otoczenie rzeźbi bruzdy w jego niewinnej psychice?
   

Tak zwane "Guest House’y" to w rzeczywistości burdele, gdzie każdego dnia młode dziewczęta i dojrzałe kobiety sprzedają swoje ciała. Kilku, może kilkunastu klientów dziennie. Stoją w bramie lub całymi dniami przesiadują na małych stołeczkach na chodniku. Mini spódniczki, wydekoltowane bluzki. Zakratowane drzwi, duszne pokoje, kotary zamiast ścian, karaluchy. Niechciane ciąże... Ja nie widzę w nich "dziwek". Ja widzę ofiary złych wyborów, niełatwej rzeczywistości, braku wyjścia, nałogu, pułapki jaką jest prostytucja, niekiedy ofiary handlu ludźmi.
Niekiedy zaczyna się niewinnie. Kilka drinków w barze.
Przecież świetnie się bawię... za nic nie płacę... a seks? To tylko zabawa.
W zamian za seks mam opłacony wieczór
Hmmm...Chwileczkę, zamiast drinków, mogę zażądać czegoś więcej. Może nowe ciuchy?
Jeśli tak chętnie kupują mi rzeczy, to może poproszę o pieniądze?
Nawet nie wiedzą kiedy lądują na ulicy, w obskurnym hotelu, uzależnione, ograbione z godności. Mijają lata. Nie mają już marzeń, nie pamiętają kim chciały być kiedyś. Nie planowały tego. Nie chciały. Nikt nie marzy o takim życiu. Czas zrobił swoje. Ktoś musi wykarmić dzieci. Ojciec nieznany. Rodzina nie wie co robią. Myślą że pracują poza miastem, wracają na weekendy, coraz rzadziej i rzadziej. Później wysyłają już tylko pieniądze. Z pozoru łatwy pieniądz nie daje satysfakcji. Nie są w stanie oszczędzić ani grosza, chcą wydać brudną kasę. By poradzić sobie z rzeczywistością sięgają po alkohol, narkotyki. Mijają dni, miesiące, lata... Nie umieją już żyć inaczej. Ulica złamała ich godność. W większości są twarde jak kamień. Byle tylko nie pokazać emocji, nie pokazać że cierpią. Nikt nie może zobaczyć ich łez.

            Każdego tygodnia z grupą misjonarzy wychodzimy na ulicę. Wiemy, że te dziewczęta, młode kobiety, matki, niekiedy babcie potrzebują miłości. Potrzebują nadziei i zachęty na lepsze jutro. Nigdy nie jest za późno, by zacząć od nowa.

            Christa nie patrzy nawet w moje oczy. Gdy tylko widzi że zbliżamy się do „jej” bramy, zabiera stołeczek i siada najdalej jak się da. Nie chce z nami rozmawiać, ani mieć cokolwiek wspólnego. Mijają miesiące. Pewnego dnia coś się zmienia. Na jej twarzy, ciągle z pozoru poważnej, zagościł uśmiech.
- pomódlcie się o mnie – mówi.
Na koniec otwiera ramiona by dostać przyjacielski uścisk. W tym otoczeniu, trudno o taki. Te małe „zwycięstwa” sprawiają że to co robimy ma sens. Christa już nie ucieka na nasz widok. Już nie rzuca piorunami z oczu. Wierzę że przyjdzie dzień, gdy nie ujrzę jej więcej w bramie.
Chciałabym nie ujrzeć żadnej z nich. Każda z nich marzy o innym życiu. Wierzę że pewnego dnia, uwierzą w siebie i z pomocą innych zrobią krok by wejść na inny tor.

     Pewnego dnia, zza zasłony jednego z pokoi wychyla się mężczyzna. --Pomódlcie się o mnie – mówi.
- O co mamy się modlić? – pytam.
- Jestem handlarzem narkotyków, nie chcę już tak żyć...
W jego oczach widać desperację.
Każde nasze słowo dodaje mu otuchy. Oddaje życie Bogu, wierzy że On może zmienić jego okoliczności.
- Miej oczy otwarte na nowe rzeczy – mówię.
Nie zawsze widzimy owoce w trybie natychmiastowym. Tym razem było inaczej. Po tygodniu koleżanka widzi go na ulicy. Jego twarz jest jakaś inna, jaśnieje, jest pełna radości i pokoju. Nie handluje już narkotykami, nie mieszka w zatęchłym hotelu.
Takie historie jak te zachęcają by nie przestawać, by wychodzić w miejsca te najbardziej opuszczone, te w których zgasło dla wielu światło, by wyciągać dłoń do tych, którzy stracili nadzieję. W końcu nie zdrowi, lecz chorzy najbardziej potrzebują lekarza.










niedziela, 11 lutego 2018

Dwa kilogramy szczęścia

1 luty 2018 roku, druga w nocy – zaczęło się. Nie budzę jednak Michała, wiem że przed nami jeszcze wiele godzin. Pomimo zmęczenia nie mogę już zasnąć, może na kilka minut przymyka mi się oko. Około czwartej, mój coraz cięższy oddech budzi mojego męża. Zaczynamy odliczanie. Pomiędzy uderzeniami bólu wciąż mam kilkanaście minut przerwy. Około piątej postanawiamy ruszyć w drogę.
- Nie jedźcie jeszcze, nie chcecie utknąć na korytarzu, na niewygodnych ławkach. Przed wami ciągle wiele godzin oczekiwania. Wracajcie do pokoju, nabierajcie sił, zaraz do was przyjdę – mówi Catherine, długoletnia misjonarka z Belgii.
Po chwili przychodzi, a wraz z nią odgłosy budzących się ptaków. Uczy mnie jak oddychać, na co zwracać uwagę, jak rozluźnić spinające się niepotrzebnie mięśnie, masuje mi plecy.
Z kuchni zaczynają dobiegać wspaniałe zapachy. Dzisiaj czwartek więc między kulturowe śniadanie misjonarzy. Jedna z mam naszych dzieci w wiosce opowiada o różnicach, zwyczajach i obyczajach obowiązujących na tym kawałku czarnego lądu. Chciałam zrobić naleśniki, ale w tych okolicznościach mam usprawiedliwienie. Jestem głodna, siadam na wygodnym fotelu, Michał w przerwach coraz bardziej przeszywającego bólu podaje mi małe kawałki różnych pyszności. Już nie mogę skupić się na rozmowie. Nabieram sił, wiedząc że będę ich potrzebować. Jesteśmy tutaj jak rodzina, więc nikt nade mną nie panikuje, nie użala się. To co się teraz dzieje to najnormalniejsza kolej rzeczy. Około dziesiątej bóle, w regularnych odstępach czasu nabierają na sile. Pakujemy się do Catheriny samochodu i ruszamy do oddzielnego od nas o 30 kilometrów Nelspruit.

...

Początek maja 2017 roku. Jesteśmy w krainie bocianów. Przy każdym domu jest ich kilka, są miejsca, gdzie te piękne latające stworzenia przewyższają ilościowo ludzi. Mazury... to tutaj spędziliśmy kilka cudownych miesięcy zanim powróciliśmy do Afryki. Pięknego wiosennego dnia patrzę w lustro i czuję się inaczej. Czuję się kobietą bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystko mi się we mnie podoba. Psychicznie czuję się silna. Nie, nigdy nie byłam depresyjna lub niezadowolona z tego kim jestem, ale teraz wszystko jest jakby wyraźniejsze, pełniejsze i obfitsze. Coś się zmieniło. Ogórki małosolne z Michasiowej produkcji smakują lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Obfite śniadania rozpływają się w ustach.
- Zrób lepiej test – mówi Monika, koleżanka pracująca w folwarku, który zamieszkujemy.
Pierwszy nie wychodzi, pojawia się jakiś błąd.
Tego samego dnia kupuję kolejny. Dwie kreski, zgadza się, wiedziałam, jestem w ciąży !
Boćki wraz z młodymi wylecą do Afryki z końcem sierpnia.
- Spotkamy się na miejscu – wołam pewnego dnia masując się po brzuchu i patrząc na bocianią rodzinkę.
Moi czerwononodzy przyjaciele wylecieli, po dwóch tygodniach ruszyliśmy w ich ślady.

...

          - Czy wiecie co to będzie ? – pyta nas w kościele w dniu naszego pożegnania nieznajoma kobieta.
- Nie wiemy
- Być może zabrzmi to dziwnie, ale Bóg mi powiedział, że jest to dziewczynka a jej imię będzie Nel.
Wybuchamy z Michałem gromkim śmiechem. Pani patrzy na nas ze zdumieniem.
- Nel, to jedyne imię jakie bierzemy pod uwagę. Zastanawiałam się, czy oby to słuszny wybór, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. Teraz wiem, że to nie przypadek – wyjaśniam.

...

         W piątym miesiącu ciąży Nel przylatuje z nami do RPA. Jej obecność nie przeszkadza w misjonarskim życiu, w którym na nudę i brak zajęć nie narzekamy. Upał nie doskwiera, uczucia mdłości, zgagi, opuchniętych stóp, czy zachcianek są mi obce.
- Jak to możliwe – dziwią się towarzysze misji.
- Łaska, moi drodzy – mówię z uśmiechem na twarzy.

...

Koniec stycznia 2018 roku. Tuż obok naszej dziecięcej wioski krążą boćki.
- To nasze boćki z mazur – krzyczymy z radością.
31 stycznia dwa z nich siadają na najwyższym z drzew.
- To dziwne – mówi Comella – jedna z misjonarek. – One nigdy tu nie przylatywały. Wygląda jakby przybyły specjalnie dla was. Zapowiadają przyjście Nel.

...

          1 luty, dojeżdżamy do państwowej kliniki w Nelspruit, która jeszcze do niedawna znajdowała się na Nel Street (ulica Nel). Mieliśmy rodzić w państwowym szpitalu, gdzie personel nie pała miłością do mężczyzn przebywających na oddziale, gdzie kobiety w bólach oczekują na korytarzu i gdzie ilość rodzących w jednym pokoju jest większa niż bym tego chciała. Wykopali nas jednak stamtąd, nie wiedząc nawet dlaczego.
- Musicie jechać do kliniki – słyszymy kilka dni wcześniej. – W razie komplikacji przywiozą was do nas.
- Ok, może to i lepiej – myślimy.

Około 11 rano wchodzimy do kliniki. Udajemy się na pierwsze piętro gdzie znajduje się oddział położniczy. Ku naszemu zaskoczeniu jest zupełnie pusto. Nie ma nikogo. Położna prowadzi nas na salę. Nie ma najmniejszego problemu by Michał i Catherine byli ze mną. Sala jest jasna, przytulna, cała dla nas. Jest cisza i spokój, w tle rozbrzmiewają dźwięki spokojnej muzyki, którą włączyła Catherine. Co kilka minut słychać mój wzmożony oddech. Pomiędzy skurczami nabieram sił, odpoczywam. Towarzyszy mi pełna koncentracja i gotowość na przyjęcie kolejnej dawki uderzeniowej bólu. Na tym etapie to nie łagodny ból, ale przeszywające na wskroś monstrum.
Michał przytrzymuje mi głowę, Catherine spokojnym tonem mówi o oddechu, przypomina o mięśniach. Ich obecność jest bezcenna. Michaś przynosi wodę, czasami zadaje pytania, ale ja już nie mogę odpowiadać. Oszczędzam energię, a każde słowo wydaje mi się wielką jej stratą. Nie ma krzyku, który często widywałam na filmach. Jest oddech i przyjmowanie kolejnej fali skurczu. Czy boli? Jasne. Ale wiem, że nic nie mogę z tym zrobić.
- PRZYJ !!! – słyszę równocześnie okrzyk Catherine i położnej.
- PRZYJ !!! – pojawia się jeszcze dwu, może trzykrotnie.
Zanim cała wyszła z mego łona już wydobyła z siebie pierwszy wrzask, bardzo silny i donośny.
Nel, najcenniejszy dar jaki otrzymałam, przyszła na świat 1 lutego o 13:23 czasu południowoafrykańskiego.
Zostajemy sami. Michał siedzi w fotelu, my śpimy, ja z Nel ułożoną na mym brzuchu.

          Wieczorem wracamy do domu. Na najwyższym z drzew siedzą nie dwa, ale trzy bociany. Czekają na nas. Witają naszą trójkę .

Nigdy więcej już się nie pojawiły...




 





























sobota, 9 grudnia 2017

Przedświąteczne zakupy

           Śpiew ptaków słychać przez trzynaście godzin na dobę. Swój główny koncert grają tuż przed wschodem słońca. Około 4:30 każdego ranka budzą świat do życia, mnie również. Nie umiem zliczyć ilości egzotycznych gatunków, które tuż obok naszego okna wyśpiewują swe poranne arie. Od kilku dni słychać rownież krople bijącego o dach deszczu. Wraz z nastaniem lata, przyszła pora deszczowa. Są tego duże plusy.
- Nie muszę podlewać ogródka – przeciąga się o świcie zadowolony Michał.
Dopiero tutaj odkrywam wielką ogrodniczą pasję mojego męża. Z radością biega rano do swoich roślinek i szuka pierwszych plonów z zasianych przez siebie warzyw. Jest już szczypiorek, koperek, widać małe ogóreczki i cukinie. Poranki są bardzo spokojne. Zanim wpadniemy w wir codziennego życia, które pomimo braku nudy i rutyny, ma swoje powtarzające się punkty programu, popijamy najlepsze cappucino w tej części świata, które przyżądzam, nieskromnie powiedziawszy - ja.

          Ta sobota jest inna niż wszystkie. Od rana kroję ziemniaki, podsmażam cebulkę, gotuję jajka. Powstanie z tego wielka micha sałatki. Wczoraj dostarczyliśmy składniki do domów w naszej szczęśliwej wiosce, zamieszkałej przez ponad dwudziestkę dzieciaków oraz trzy mamy, z których każda zajmuje się swoją rozbrykaną gromadką. Jeden dom przyżądza wielki gar papy – czegoś w rodzaju purree z mąki kukurydzianej. Drugi gotuje ogromną porcję ryżu. Trzeci chakalakę, czyli słodko-ostry sos z papryki, fasoli, marchewki, pomidorów i innych pyszności. Nasza amerykańska misjonarka szykuje zdrowe przekąski, a nasza fińsko-norweska para zieloną, świeżą sałatę. Siyabonga, nasz dzielny południowoafrykański brat wyłania się od czasu do czasu z kłębów dymu, smażąc na grillu góry ulubionego przez wszystkich mięsa.
Poczwórne urodziny członków naszej afrykańskiej rodziny to wystarczający powód, by kupić kilka tortów, zaprosić mnóstwo gości, objeść się do syta i sprowadzić dmuchany zamek. Miała być wodna zjeżdżalnia, ale pogoda zadecydowała inaczej. Termometr wskazuje nieco ponad dwadzieścia stopni, to zdecydowanie za zimno, by ktokolwiek z towarzystwa zechciał zamoczyć chociażby czubek dużego palca w zimnej wodzie. Rozpoczęły sie już rozgrywki w piłkę nożną. Chłopaki szaleją na boisku, ganiając za kolorową piłką. Maluchy i nie tylko, skaczą niezmordowane po zamku, wydając przy tym odgłosy piskliwego zachwytu. W momencie pojawienia się garów z jedzeniem, nikogo nie trzeba wołać. Dzieciaki same ustawiają się w kolejkę po swoją porcję pyszności. Tutaj, pomimo barku jakiegokolwiek problemu z żywnością i pełnych brzuszków naszych pociech, nikogo do jedzenia nie trzeba namawiać. Najpierw pełne talerze dostają najmłodsi. Zajadają ze smakiem. Potem goście i cała reszta. Impreza kończy się gdy przygasa słońce. Zaczyna kropić. Uwijamy się ze sprzątaniem, by uciec przed ulewą. Udaje się. To był wspaniały dzień.

           Często mamy nieproszonych gości w domu. W naszym pokoju, jak we wszystkich innych, mieszkają gekony, takie małe jaszczurki. Póki są wysoko przy suficie, nie przeszkadzają mi. Jak przekroczą teren naszej prywatności i zbliżą się do łóżka, muszą zginąć. Prawo dżungli. Nauczyliśmy się żyć razem. Zjadają insekty, więc ich obecność jest dość przydatna. W kuchni zdaży się jakiś szczuro lub myszobodobny osobnik. Ten ginie bezdyskusyjnie w pułapce, kusząc się na zanurzoną w maśle orzechowym psią karmę.
Tej niedzieli mieliśmy innego nieproszonego gościa, takiego którego nikt nie chce spotkać. Wracając w południe z kościoła, po atrakcjach dnia poprzedniego, jedyne o czym marzę to zjeść resztki pysznych sałatek i rzucić się na łóżko. Otwieram drzwi domu i widzę rozsypane w korytarzu torby. Moja pierwsza myśl o spieszącej się gdzieś współlokatorce, która wybiegła z domu, zostawiając za sobą bałagan, okazuje się naiwna. Po kilku sekundach Michał wyprowadza mnie z błędu.
- Mieliśmy włamanie! - krzyczy.
Pomimo lekkiego szoku, no bo jak to możliwe... są szczekające psy, jest ochrona...mam w sercu pokój. Z jednej strony czuję się paskudnie, ktoś przewalił wszystkie moje rzeczy,z drugiej strony wiem, że nerwy już nic nie pomogą. Sprawdzają się moje najgorsze obawy. Oprócz tableta i laptopa, zabrali również aparat. Nie, nie był najlepszy, nie był najdroższy, ale był mój i przejechał ze mną siedemnaście afrykańskich krajów i około dziesięciu europejskich. Był ze mną na pustyni i nad wielkimi wodami. Palił go żar słońca i zraszała oceaniczna bryza. Był ze mną w odległych, zapomnianych, maleńkich wioskach w buszu i dużych, zatłoczonych stolicach. Był zawsze na moich kolanach, w nogach, na ramieniu lub za plecami, umocowany z tyłu naszego motoru. Dużo razem przeszliśmy. Tak... chciałam mieć nowy i lepszy, ale cieszyłam się z tego staruszka po przejściach i dbałam o niego jak o najlepszy model na rynku. Lista utraconych przez nas rzeczy jest długa. Mimo tego, są to tylko rzeczy. Są ważniejsze kwestie. W dużej mierze zależy od nas czy damy sie z nich ograbić. Są nimi miłość, dobroć, wiara i nadzieja. Jest też uprzejmość, cierpliwość, radość i gościnność. Niech one wypełniają nasze wnętrza. Możemy zanurzyć się w bagienku narzekań i przekleństw, a możemy iść dalej do przodu z uśmiechem na twarzy, kochając Boga, ludzi i świat. Wybieramy to drugie. Wybraliśmy tego samego dnia... zanim zgasło słońce.

Świąteczne zakupy – tak żartobliwie określa się tutaj listopadowe i grudniowe włamania. Przecież trzeba kupić prezenty, trzeba mieć wystarczająco by zastawić stół. Piękno Świąt Bożego narodzenia przeradza się w zbiorową, ogólnoświatową sraczkę. W lawinę wymogów i przymusów narzuconych przez co? Przez kogo? Świąteczny nastrój pokoju i radości zmienia się w konsumpcyjną gonitwę. Wypruwamy sobie flaki i wyrywamy żyły, by przyrządzić góry jedzenia, rozchorować się z obżarstwa, przytyć trzy kilo, a od stycznia przejść na morderczą dietę, nie pamiętając w ogóle, o co w tych świętach chodzi. Zapożyczamy się, by obowiązkowo kupić dużo prezentów, które prawdopodobnie wylądują na dnie dużej szafy. Więcej rzeczy, więcej plastiku, więcej, więcej... No bo tak. Bo tak trzeba. Taka tradycja. Kiedy już tak się obeżremy, zapożyczymy, zamordujemy trzy razy w kuchni... stwierdzimy, że świąt nie lubimy...
Oczywiście to czysto abstrakcyjne, wyssane z kciuka bajki. Święta. które zna każdy z nas to takie gdzie okazujemy sobie miłość. Gdzie nawet przy skromnie zastawionym stole jest pokój. Gdzie z radością upieczemy ciastka. Gdzie zaprosimy dawno niewidzianego, samotnego sąsiada na herbatę. Gdzie uśmiechniemy się i porozmawiamy z panią z kiosku pod blokiem. Gdzie zatrzymamy się w codziennej gonitwie, by poczytać z dziećmi bajkę. A może kupimy obiad bezdomnemu? Bez konsumpcji i zbędnych wydatków. Bez zapożyczania się, bez przymusu, bez świątecznej bieganiny z moich wyimaginowanych futurystycznych wyobrażeń. Niech takie święta będą i w tym roku.

Ściskamy Was kochani, niech grudzień i cały następny rok wypełniony będzie dobrocią. Wesołych Świąt Bożego Narodzenia. Do usłyszenia wkrótce.


























środa, 25 października 2017

Powrót na Czarny Ląd




Pozdrawiamy Was kochani i do usłyszenia wkrótce.


Dzień w którym dostaliśmy wizy, Ustka

Okolice naszej wioski gdzie mieszkamy

Mamy dwa super psiaki, Bella i Fibi


Obrazki podczas moich spacerów.

Pierwsza przejażdżka na naszym motorze

Niedzielna wyprawa do kościoła.



Razem z Jonem, misjonarzem z Norwegii i naszymi dzieciakami, Kona i Paul.

Nasze okolice


Nasze okolice, gdzie chodzę na spacery.

W naszej dziecięcej wiosce - Michael's Children Village. Na zdjęciu Noni.
Nasza super ekipa : Catherine z Belgii, Mama Lindiwe z RPA, Tanya z RPA, My ;-), Elina z Finlandii, Jon z Norwegii, mama Gi z RPA, mama Martha z RPA, Siyabonga z RPA, Comella z Ameryki i Pindile z RPA.


sobota, 22 kwietnia 2017

Polska

Słyszę rżenie koni, głodne, zaraz Michał je nakarmi, potem wybiegną na rozległe łąki, porośnięte świeżą trawą. Pierwsze promienie wkradają się na taras starego domu. Jest chłodno, ale wychodzę opatulona swetrem i wystawiam buzię na poranne słońce. Słyszę koguta, kury i gęsi, zaraz wyjdą w poszukiwaniu robaków. W powietrzu unosi się śpiew ptaków. W ciągu dnia, pod moim oknem spacerować będą dwie owce, nierozłączne, puchate, białe kulki. Czarny kociak ociera się o nogi, mruczy na przywitanie. Jesteśmy sami. Nie słychać nic oprócz zwierząt i budzącej się do życia natury. Zrobię kawę, zaniosę śpiącemu jeszcze Michałowi, dodam cukru i śmietanki, tak jak lubi. Mazurski Stary Folwark… zostaniemy tu przez chwilę, kilka tygodni, odetchniemy świeżym powietrzem, wyciszymy nasze wnętrza, zatrzymamy się po kilkumiesięcznej podróży po Polsce i nie tylko. Posiedzimy na łące, popatrzymy na zachody słońca, pomożemy przy zwierzakach… a ja?...skończę coś, co zaczęłam trzy lata temu, a co właśnie trzymasz w swoim ręku … Są kruche, niestałe, przybierają rozmaite kształty, małe, duże. Niektóre idealnie okrągłe, czasami owalne, inne tworzą długie tunele. Jedne szybują daleko w górę, unosząc się nad ulicami pełnymi przejeżdżających samochodów, dachami starych budynków. Inne, wpadając w powietrzny korytarz, wirują przed oczami, dzielą się na małe cząsteczki i tańczą, odbijając kolorowe promienie słońca. Na ich widok, ludzie zadzierają głowy, na ich twarzach pojawia się uśmiech. Są nieliczni, których nie wzrusza armia lecących perełek, lub wielkie monstra, sunące wzdłuż chodnika. Wtedy zawsze się śmieję, patrząc z niedowierzaniem, że można przejść obojętnie. Ale to jednostki, których dziennie policzyłabym na palcach. Dzieci nigdy nie przejdą obojętnie. Wyciągają swe małe rączki w górę, otwierają buzie z zachwytu i piszczą ze szczęścia. A my? Gestem zachęcenia zapraszamy je w bajkowy świat baniek. W ich małe dłonie wkładamy instrumenty, by wspólnie wypełnić okolicę wszystkimi barwami tęczy. Około szesnastej dzieci kończą szkołę, wtedy bańkowe szaleństwo nie ma żadnych granic. Nie starcza nam rąk do pomocy, ale nic nie szkodzi, zabawa toczy się własnym torem. Radości co nie miara, bańki fruwają, ludzi przybywa, dumni rodzice pstrykają zdjęcia swoim szkrabom. Biorę malucha i podtrzymując w jego rączkach wielką bańkownicę, puszczamy banię dwukrotnie większą od niego. Achów i ochów nie ma końca. Po dwugodzinnym szaleństwie, nasi mali współtowarzysze zabaw, rozchodzą się do domów. Jak cudownie, że tu jesteście, dajecie naszym dzieciom wiele radości, mówi na pożegnanie jedna z przychodzących regularnie mam. Pakujemy sprzęt na rowery i powoli przemykamy uroczymi, berlińskimi uliczkami w kierunku domu. Już od trzech lat nasz dom jest tam, gdzie jesteśmy my, tym razem to mieszkanie znajomego, który kilka tygodni temu wprowadził nas w tajniki kolorowego, bańkowego świata. Zabrał nas do Berlina, by pod jego czujnym, mistrzowskim okiem, uczyć nas bańkowego, radosnego fachu. Tydzień przedłużył się do miesiąca, ale w naszym przypadku, to nic nadzwyczajnego. Tak jak w Afryce, tak i tutaj, brak planu, elastyczność i korzystanie z tego co Bóg daje, jest zawsze najlepszym rozwiązaniem. Pół roku temu mieliśmy powrócić do, „porzuconej” tak nagle i niespodziewanie, Afryki. Wyszło inaczej. Przez kilka miesięcy walczymy jak lwy o wizy, umożliwiające nam dłuższy pobyt w miejscu, które opuściliśmy tylko dlatego, by moc w nim być. Czy to nie zabawne? Czy mimo wszystko wyjechałabym z Afryki, wiedząc, że tak szybko do niej nie powrócę? Tak. Ale dojrzewałam do tego kilka miesięcy. Po długiej wizowej walce, przychodzi czas, że odpuszczam. Moje serce wypełnia pokój i już nie walczę. Ogrom przyjaźni, nowych relacji, doświadczeń i miłości było tego warte. Wizowe komplikacje zatrzymały nas w Polsce i zmusiły do dzielenia życia z innymi, co okazało się cenniejsze niż złoto. Wiele domów otworzyło przed nami drzwi. Mamy cudownych przyjaciół i wiem, że pewnego dnia my otworzymy swoje drzwi dla innych. Pobyt w Polsce zaskoczył mnie kilkakrotnie. Teraz? Na Mazurach, wśród zwierząt i zielonych traw, czekamy na ostateczne i ponowne rozpatrzenie naszej wizowej sprawy. Czy mi zależy? Sama już nie wiem. Nie widzę mojego życia z szerszej perspektywy, ale wiem, że jest ono w dobrych rękach, więc nie musze się martwić. Chcę chwytać każdy dzień, nie ważne gdzie, ważne by blisko Bożego serca. Jeśli zostaniemy, nie będę tęsknić za Afryką. Swoją uwagę poświęcę na tym co tutaj, co dookoła mnie. Jeśli wizy otrzymamy, to wyjadę, nie tęskniąc za Polską. Nie chcę skupiać uwagi na tym, czego nie mam, myśleć o tym, co daleko. Chcę żyć tu i teraz, bo po coś tu jestem, gdziekolwiek to będzie. Jeśli otworzymy szeroko swoje oczy, dostrzeżemy piękno i cuda w chwilach dnia codziennego. Jeśli otworzymy swoje serce na miłość, jaką ma dla nas Bóg, poznamy inny wymiar i smak życia. Czy zawsze jest łatwo? Nie, życie to nie tylko róże i fiołki. Ale z Bogiem wszystko jest możliwe, nie ma góry zbyt wysokiej, nie ma wody zbyt głębokiej. Boże plany, to nie zawsze nasze ambicje, ale patrząc na swoje życie, jedno wiem na pewno – nie jest nudno, a to dopiero początek. Nie zaplanowałabym naszego życia w sposób, jaki robi to Bóg, który jest mistrzem logistyki, z dużą dozą poczucia humoru i kreatywności. Jest Bogiem, a jednocześnie dobrym Ojcem, który chce byśmy żyli w wolności i w pełni możliwości, jakie dla nas przygotował. Życie każdego z nas ma sens. Nie jesteśmy tu przypadkiem. Mamy dary, talenty, jesteśmy unikatowi. Nie przegapmy ani chwili. Kochajmy Boga, kochajmy innych i dajmy się kochać. Wszystko inne przeminie…pęknie jak bańka mydlana.




W ŚWIECIE BANIEK

film




















STARY MAZURSKI FOLWARK